środa, 30 grudnia 2015

VI. Więzy krwi.

 Pisałam ten rozdział, próbując ułożyć sobie w głowie, że Simon jest teraz Lovelace, ale jakoś mój umysł sprzeciwia się temu pomysłowi Cassie. "Mój kumpel nie żyje. Zakoszę mu nazwisko!"
Przez to Simon stoi teraz u mnie trochę niżej (ale nie przestałam go kochać).
__________________________________

     Barbara spojrzała na bladą twarz chłopaka, którego spotkała na dziedzińcu. Czarne włosy kontrastowały z białą pościelą skrzydła szpitalnego. Zza wpół przymkniętych powiek przebijały się jego ciemne tęczówki. Zbielałe palce zaciskały się na ramie łóżka rzeźbionego w esy-floresy.
 - Trzeba to szybko wyjaśnić - powiedział cicho Maxwell, trzymając dłoń na ramieniu siostry. Tuż przed chwilą pielęgniarka odgoniła od czarnowłosego jego siostry i dziewczynę, która nie bała się pokazać łydek.
 - Nie mógł poderżnąć sam sobie gardła. - Znów kłamała. Ten Nocny Łowca podczas ich krótkiego spotkania sprawiał wrażenie zdesperowanego. Ale czy to mogło być usiłowanie samobójstwa?
 - Najgorsze jest to, że nie ma żadnych świadków i zauważono go dopiero, gdy pojawiły się tam jego siostry - zauważył Max. Zawsze rzeczowy i ułożony Maxwell. To dlatego ojciec wybrał jego, a nie Dale'a, chociaż obaj bracia zdawali się mieć równe szanse na odziedziczenie tego wielkiego interesu od zawsze wiążącego się z Podziemnymi.
 - Poczekajmy, aż rany się przynajmniej zasklepią, będziemy mogli rozmawiać z nim osobiście - zasugerowała dziewczyna. Jej brat, wysoki, wyższy od niej o co najmniej osiem cali, pokręcił głową.
 - To potrwa za długo. Użyłbym Znaków, ale pani Hooney się nie zgodzi.
 - Odciągnij ją na bok pod jakimkolwiek pretekstem - poinstruowała go. - Ja to zrobię. Jak będzie się czepiać, powiesz, że o niczym nie wiedziałeś.
Mężczyzna przez chwilę się wahał, ale w końcu się zgodził.
 - Proszę pani? - odezwał się do przysadzistej likantropki, która trudziła się nad niesforne szydełkiem i jasnym kordonkiem.
 - Tak, panie Trueblood? - Kobieta uśmiechnęła się miło.
 - Muszę z panią porozmawiać. Na osobności, jeśli można - poprosił pewnym głosem.
 - Tak, oczywiście. Na osobności.
Wilkołaczka wstała z krzesła, odkładając szydełko na krzesło i niezgrabnie ruszyła do Maxwella, który odciągnął ją na bok.
Barbara wiedziała, że jej brat nie może gadać w nieskończoność i wzięła się do pracy.
Ręka, w której ściskała stelę, bez względu na to, jak bardzo starała się tego nie robić, drżała, ponieważ niezwykle rzadko wykonywała Znaki na czyimś ciele. Jej rodzina nigdy nie była zbytnio patriotyczna. Równie dobrze mogli być Przyziemnymi, ponieważ ich trening był jedynie taki, by Clave uznawało ich za swoich i nie odmawiało im w potrzebie.
Każda linia sprawiała, że czuła na sobie coraz większą presję. Rysowała Runy na czyimś ciele tyko dwa razy: raz, kiedy Phil złamał nogę i drugi, kiedy rozciął sobie skroń. I tak miała większe doświadczenie niż Max.
Kiedy rana zaczęła na jej oczach zmniejszać się, aż została po niej tylko mała blizna (na litość boską, ten chłopak miał prawie poderżnięte gardło i wielkie szczęście!), czuła się wniebowzięta.
Gdy zobaczyła, że pani Hooney wraca, szybko włożyła stelę pod gorset, gdzie zazwyczaj ją chowała.
 - Niech panienka już idzie, bo tylko panienka pogarsza sprawę...
Barbara jeszcze przez chwilę obserwowała czarnowłosego i jego bladą twarz kontrastującą z nimi, a potem skierowała wzrok na bliznę na jego szyi i pół zeschniętą krew, która lepiła się do chusteczki kobiety, kiedy dotykała niedawno zabliźnionej rany.
Dwie jasnowłose dziewczyny w drzwiach ostatecznie przekonały ją, by odeszła, ale wciąż myślała o obrażeniu, jakiego doznał. Czy mógł to zrobić sam?
* * *

     Isabelle usiadła na swoim łóżku, próbując złapać oddech. Barbara zawiązała jej gorset tak, że mogła zemdleć w każdej chwili. Kiedyś na lekcjach śmiała się z kobiet, które mdlały w tych czasach, a kiedy się w nich znalazła, nagle nabrała do nich wszystkich wielkiej sympatii.
To były już cztery dni. Ile to miało jeszcze trwać? Tydzień, miesiąc? Rok? Wieczność?
Na tę myśl chciała zatopić się w kołdrze i przeczekać ten okres. Była bardzo bliska swojego celu, kiedy pojawiła się Isbell.
 - Witaj, Bello - przywitała czarnowłosą, która przysiadła obok niej.
 - Nie cierpię go! - słowa posypały się same.
Isabelle nie spodziewała się tego. Nie spodziewała się właściwie żadnej reakcji ze strony dziewczyny.
 - Kogo?
 - Maxwella. Ja... za niego nigdy nie wyjdę, niech sobie to Magnus wybije z głowy!
Rozpłakała się, zrzucając z siebie maskę aroganckiej jedynaczki, przybranej córki czarownika. Isabelle zdębiała. Na litość boską, Bella miała szesnaście lat! To jeszcze mniej od niej...
 - Pogadam z nim - zasugerowała.
Nastolatka zachlipała jeszcze raz.
 - To na nic... umowę zawarła jeszcze moja matka z Henrym Truebloodem, kiedy miałam rok. Magnus mógł to odwołać, póki miałam do pięciu lat. Adoptował mnie w wieku pięciu i dwóch miesięcy. To bez znaczenia, co teraz zrobię... muszę za niego wyjść i udawać, że wszystko jest w porządku.
 - Rozumiem cię...
 - Nie, nie rozumiesz mnie - zaprzeczyła kruk. - Nikt tego nie rozumie...
 - Uwierz mi, wiem, co to znaczy uważać chłopaka za całkowitego idiotę, a potem za nim płakać. - Zamknęła oczy, pozwalając łzom wydostać się, złośliwym chochlikom szarpać za włosy, a wargom drżeć. Nawet najgorszemu wrogowi podsyłać sobie kuszące propozycje...
 - Czy on... nie żyje? - zapytał cichutko Isbell, zarzucając jej ręce na szyję. Czuła jej ciepłe łzy na szyi.
 - Tak jakby - powiedziała. Po chwili wyszeptała załamanym głosem: - Tak jakby nie.
* * *

     Barbara pochyliła się na bratem, ledwo kryjąc łzy. Dotknęła jego czerwonej jeszcze blizny, ledwo muskając ją koniuszkami palców.
 - Wyjdzie z tego, prawda? - usłyszała głos siostry, która rozmawiała z pielęgniarką.
 - Rana ładnie się zasklepia, chociaż nie wiem, czy doznał jakiś większych urazów...
"Większych urazów" pomyślała kobieta. "Dlaczego to zrobiłeś, Tom?"
 - Niech panienki dadzą chłopakowi spokój, bo widać, że wyczerpany. Stracił sporo krwi. Poza tym, jutro powinien się obudzić.
Znów chciało jej się płakać, ale nie mogła. Nie ona.
* * *

     Magnus spełnił swoją obietnicę wobec Lovelace'ów. Po jedenastu latach przywiązał się do niej. Traktował, jakby była jego własną córką. Z krwi i kości, i wiedział, że także ona uważała go za swojego ojca.
Mimo, że od teraz był wolny - znów mógł podróżować przez cały glob, bez jej ciężaru, nie czuł się ani trochę lepiej niż zanim się nią zaopiekował. Dręczyło go poczucie winy, że zostawia swoją małą kruk wśród zrażonych do Nocnych Łowców Podziemnych, mimo, że był jednym z nich i znał ich powody do oburzenia. Obawiał się zostawić ją ze swoim brakiem wiedzy o swoim pochodzeniu, wśród ludzi, którzy je znają.
Zmiął w dłoniach kartkę papieru i wysłał ją do przyjaciela. Bardzo starego, dobrego przyjaciela.
Oczami wyobraźni słyszał jego głos, wołający z ironią: "Bane jeszcze nie nauczył się, że wizyty zapowiada się co najmniej dzień wcześniej..."
Mimowolnie uśmiechał się, otwierając portal.
 - Czas pogadać, Ragnorze. Naprawdę mi przykro, że psuję ci wakacje.
"Jeśli można to nazwać wakacjami".
Oboje wiedzieli, że do rana nie ostanie się nawet gram jakiegokolwiek  kłamstwa z najbliższych trzydziestu jeden lat.
* * *

     Isabelle obudziła się, nie mając pojęcia, w który momencie jej bardzo intymnej rozmowy z Isbell zasnęła.
Rozmawiały o wielu krępujących rzeczach, o których zdaje się w ogóle nie powinna mówić w tych czasach komukolwiek.
 - Maxwell nie jest zły, kiedy się go pozna. Nawet go lubię, ale jak przyjaciela. Nie mogę znieść myśli, że będę jego żoną... To nie jest sprawiedliwe względem George'a. 
 - Kim jest George?
 - Wilkołakiem. Nie rozumiem za bardzo, jak mogłam zakochać się w Podziemnym, ale tak się po prostu stało...
 - Uwierz mi, ja też tego nie wiem.
 - Jak on był?
 - Kto?
 - Twój ukochany.
Przez malutkie okienko nie mogła zobaczyć, czy był dzień czy noc, ale wszystkie jej współlokatorki jeszcze spały. Jakimś cudem była ubrana w swoją koszulę nocną.
Niespodziewanie usłyszała odgłos kroków dobiegający z korytarza. Wstała i podeszła do drzwi, by sprawdzić ich pochodzenie, ale one natychmiast ustały.
Trochę zdezorientowana wróciła do łóżka i bezskutecznie usiłowała zasnąć, walcząc z niemiłosiernym bólem brzucha. Niemal rozważała obudzenie Barbary, by zaprowadziła ją do skrzydła szpitalnego, ale blondynka była zmęczona po całym dniu czuwania nad bratem.
Dotykając ramy łóżka rzeźbionego w esy-floresy, wzięła swój ostatni oddech. To już nie bolało po długim wieczorze wspominania dawnych miłości.
* * *

     Słońce ledwo się przebudziło. Nieliczne wampiry chadzające po całym budynku znów były zmuszone schować się do swoich pokoi na cały dzień, Przyziemny kucharz we Wzrokiem budził się, by ze swoimi małymi, wilkołaczymi pomocnikami i Mirandą przygotować śniadanie, Maxwell jak zwykle sporządzał w tych godzinach cały spis gości, popijając kawę i magicznie korespondując z Dalem, który przygarnął do siebie Phila. Za tydzień mieli przyjechać w odwiedziny i Barbara czuła się świetnie, chcąc spotkać dawno niewidzianych braci.
 - Basiu, pomóż mi ubrać tą suknię - powiedziała matka, podając jej wiosennie zieloną sukienkę w jasne grochy, roztrzaskując dobry humor córki na maleńkie kawałeczki.
Barbara posłusznie spełniła jej prośbę, bojąc się tego, co stałoby się, gdyby odmówiła.
 - Tak sobie myślę - kontynuowała kobieta, czesząc siwe włosy palcami. - Jeszcze wiosna, dwie, a trzeba cię będzie wysłać przed kobierzec.
Barbara milczała, dotykając krzyżyka zawieszonego na szyi. "Boże, uchroń mnie przed nią..."
 - Rozglądam się za kandydatami, piszę do ich ojców, robię dla ciebie wszystko co mogę, a ty dalej jesteś nieposłuszna! O, gdyby był tutaj ojciec... ja ci obiecuję, kiedy tylko jeszcze raz mi z czymś wyskoczysz, jak z tym zafascynowaniem Lightwoodem, złoję ci tak skórę, że na tyłku przez tydzień nie siądziesz! Lightwoodem! Czy ty wiesz, co zrobił Benadict Lightwood? Zejdź mi z oczu, zachowujesz się jak pospolita latawica...
Oczy kobiety zalały się łzami, kiedy dziewczyna uciekała z pokoju. Nie wiedząc dlaczego, szesnastolatka pobiegła przez korytarz, dławiąc się łzami, do skrzydła szpitalnego.
Pani Hooney podała się chusteczkę.
 - Pani Trueblood zawsze była niespełna rozumu, ale żeby panienkę tak traktować... no już, nie płacz dziecko. Nie ma nad czym. Poza tym, pan Lightwood już się obudził. Pewnie chce panienka z nim pomówić na osobności.
Barbara tępo pokiwała głową, a wiadomość dotarła do niej z opóźnieniem. "Obudził się... Boże, co ja mu teraz powiem? Cześć, miło cię poznać. Kto cię chciał zabić?"
Leżał tam, równie czarnowłosy jak na dziedzińcu, już nie blady jak kartka papieru, z otwartymi na świat czekoladowymi oczami.
 - Jak się nazywasz? - zapytał półgłosem, nie zwracając uwagi na czerwone plamy pod jej oczami.
Oniemiała. Właśnie przypomniała sobie, że właściwie się nie znają.
 - Basia.
 - Jestem Thomas. Pielęgniarka mówiła, że stałaś nad moim łóżkiem, gdy tylko Eugenia lub Barbara wychodziły. Dlaczego? - zapytał.
Nie znała prawdziwej odpowiedzi.
 - Maxwell chciał mieć na ciebie oko, a sam nie mógł tego zrobić. Właściwie, niszczysz reputację całego miejsca, zadania są podzielone: albo grasuje u nas jakiś psychol i podcina nastolatkom gardła, albo mieszkają u nas samobójczy nieszanujący woli bożej.
 - Bardzo bym chciał, żeby to było to pierwsze. Ale nie.
Barbara spojrzała na niego przerażone. Miała rację! Ona miała rację od samego początku!

* * *

      - Maxwell! Do cholery jasnej, mówię ci!
 - George... błagam cię, nie zaczynaj. Ja myślałem...
Mężczyzna uderzył w blat stołu.
 - Jasne, chowaj się za swoimi rysunkami! Szukaj praw, które będą cię "bronić", ale zostaw ją! Nic ci nie zrobiła!
Maxwell poprawił okulary, podnosząc się na równe nogi.
 - Też tego nie chcę, zrozum mnie chociaż... jak długo jeszcze chciałeś udawać swoją śmierć? Kolejne osiem jak jak tchórz, by nie przyznawać się do zabicia tego dzieciaka? I kolejnego? Jesteś chory, George.
 - Jesteś wariatem, jeśli będziesz spełniał życzenia naszej matki i tego trupa.
 - Zostaw mojego ojca w spokoju!
 - Właśnie, twojego.
 - Zostaw te dzieciaki. Nic ci nie zrobiły.
 - Ale zrobią, gdy dorosną.

* * *

     Magnus zapukał do drzwi.
 - Wchodź, Bane - powiedział głos. - Po co ty właściwie pukasz drugi raz?
 - Przyniosłem to, o co prosiłeś. - Czarownik ułożył na blacie mahoniowego stołu kilka czerwonych róż, prześwitujący woreczek jakiegoś podejrzanie wyglądającego czarno-różowego proszku i korzenie dwóch gatunków orchidei.
 - Prócz gniewu Clave, mamy kilka innych problemów - powiedział Ragnor, biorąc jeden korzeń i dzieląc go na pojedyncze paseczki. - Zanim raczyłeś napisać mi wiadomość o twoim przyjeździe, zdążyłem wysłać Catharinę pod ten adres, by skontrolowała, czy nie owijasz sobie uległych młodych wilków wokół palca, zamiast myśleć swoją kulawą mózgownicą.
Magnus spojrzał na zielonoskórego  przyjaciela i wydął wargi, udając, że został obrażony.
 - Moja mózgownica wcale nie jest kulawa - bronił się. - A jak chcesz już wiedzieć, to żaden nie miał czarnych włosów i niebieskich oczu, groszku.
 - I jeszcze jedno, o wilku mowa - zauważył Ragnor, mnąc w palcach płatki róż, by puściły soki, i wrzucił je z włóknami z korzeni orchidei do rondla. - Po wyjeździe George'a po Nowym Orleanie właśnie grasuje stado samowolnych wilków znad bagien...
 - Co w związku z tym?
 - Jutro jest pełnia. Obawiam się o naszą populację Przyziemnych.

* * *

     Miranda była w trakcie roznoszenia jeszcze ciepłych bułeczek i gorącej herbaty, kiedy coś dziwnego rozbłysło na środkowym stoliku w drugim rzędzie. Tak jak inni Podziemni w sali, powiodła wzrokiem w tamtym kierunku.
W ułamku sekundy zza fali rozmytego światła wynurzyła się noga, później ręka, a po głowie cała postać niebieskoskórej kobiety.
Czarownica odchrząknęła.
 - Przepraszam za takie wejście, umyję ten stół... - przeprosiła, przyglądając się faerie. - Ale czy ktoś wie, gdzie mogę spotkać Magnusa Bane'a?
 - Z tego co mówił mój brat, opuścił swój pokój wieczorem - odezwał się jasnowłosy mężczyzna, prowadząc za rękę małego, piegowatego chłopca.
"Dale!" pomyślała tępo Miranda, omal nie upuszczając tacy z herbatą i bułkami.

* * *

     Gdy Isbell ostatecznie się zbudziła, Barbary i Eugenii już nie było - wydawało się być jasne, że poszły znów czuwać nad Thomasem. Isabelle nieruchomo leżała w swoim łóżku.
Przyglądała jej się przez chwilę, jej czarnym włosom podobnym do tych jej i prawie identycznym rysom twarzy. Zastanawiała się nad tym, co powiedziała jej wieczorem - o tym, czy nie oceniać po okładce.
Maxwell nie był zły. Po prostu ułożyła sobie w głowie takie określenie. Twarz Maxwella Trueblooda z wielkim napisem na czole "hipokryta, oszust, krętacz". Z drugiej strony, powiedziała, że nie powinna skreślać George'a tylko z powodu jego likantropii (skoro sama zadawała się z wampirem i nie wyszła na wariatkę). Ale teraz były całkiem inne czasy. Może za sto cztery lata będzie mogła mieć zdanie Magnusa i wszystkich gdzieś, ale nie w roku tysiąc dziewięćsetnym.
Zamknęła oczy, dając im spokój tego dnia po raz ostatni, a potem popatrzyła na szpetne oparzenie na jej dłoni. Odcisk żelazka.
Niespodziewanie jej dłoń przeszył mdlący ból, jakby ktoś wsadził jej rękę do rozżarzonych węgli i kłuł tysiącami igieł w przeróżnych miejscach. Krzyknęła, zatoczyła się w kierunku Isabelle, by obudzić ciemnowłosą. Przez moment nie było na to odpowiedzi. Spróbowała jeszcze raz - też nic.
Ostatecznie przewróciła ją na drugi bok.
Jej oczy były szeroko otwarte. Martwe.
     Tymczasem ból zniknął tak niespodziewanie, jak się pojawił. A z nim także blizna po oparzeniu żelazkiem w sierocińcu. Przez kilka sekund na dłoni widniały czerwone litery zapisane jej własną krwią: "WIĘZY ZOSTAŁY ZERWANE. JESTEŚ BEZPIECZNA."
Isbell krzyknęła jeszcze raz.