wtorek, 14 lipca 2015

III. Kiedy oczy ślepe, a...

Kocham Was. Mało mówicie, ale kiedy już to robicie, nie szczędzicie mi komplementów. Oczywiście do perfekcji sporo mi brakuje, ale wy i tak swoje wiecie ;P
Odzew? Ktoś czyta?
Pociągnę się do szantażu, jeśli będzie 5 komentarzy, część 2 za mniej niż 2 tygodnie, może nawet za tydzień. Dobra, żartuję, ale byłoby miło...
*Nie widzę potrzeby pisania całego listu tutaj, ponieważ Cassandra udostępniła go w bodajże w "Nothing but Shadows".
------------------------------------------

Jace z gracją należną baletnicy wszedł do Instytutu, muskając niecierpliwie palcami kartkę w dłoni.
 — O, cześć. — Clary wzruszyła beznamiętnie ramionami, mając przed oczami jedyne książkę, którą czytała.
 — Tak w ogóle, widziałaś Izzy? — Chłopak delikatnie odsunął jej lekturę.
 — Nie, wyszła zaraz po tobie. — Rudowłosa pokręciła głową. Burza włosów zakryła jej oczy.
 — Aha. — Jace rozłożył świstek zgięty w pół i wyją z niego ciemny włos Simona, który postanowił potem wsadzić tam dla niepoznaki.
  Isabelle...*

* * *

Koniec. Isabelle miała tego stanowczo dość. Magnus próbował ją wybudzić, jednak bez skutku. Później poznała Isbell - swoją "bliźniaczkę", choć jak one same twierdziły, łączyła je jedynie blada cera i kruczoczarne włosy. Eugenia patrzyła na nią jak na kaczkę dziwaczkę, a Thomas - tak, chyba tak się nazywał, jego imię niewiele ją interesowało - przylepił się do niej jak rzep do psiego ogona.
Tydzień ciągnął się, jakby był miesiącem. Nie miała na sobie własnych ubrań i nie potrafiła znieść, że musiała nosić kwieciste sukienki o bufiastych rękawach, które wyszły z mody co najmniej pięćdziesiąt lat wcześniej, ale tam były najnowszym hitem odnalezionym po latach. Czarne włosy spięła w zwarty kok, ale pozwalając, by połowa włosów była na wolności.
 — Izzy. — Kocie oczy Magnusa przyciągnęły jej wzrok. — Już wiem...
 — To świetnie — odparła. — Chcę już się stąd wynieść. 
Czarownik westchnął cicho. Dziewczyna zauważyła, że ubrał bardziej zgaszone ubrania. Białe, jakby szykował się na czyiś pogrzeb, lub... uczucia, które nim targały od wewnątrz jak zawsze 
 — To nie będzie takie łatwe. Dzwonek będzie... — Isbell zagrzechotała szklanką z oranżadą z kostkami lodu.
 — Tak, tato? — zapytała niewinnie. Magnus westchnął raz jeszcze.
Isabelle nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziała go takiego. Chyba nawet po rozstaniu z Alekiem tak się nie zachowywał. Czy możliwe, że Magnus sprzed stu lat był takim ponurakiem? To bez sensu. Teraz powinien mieć w takim razie depresję. Lata tylko ciągną w dół jak kotwica zarzucona na głęboką wodę.
 — Zabierz Izzy do swojego pokoju — poprosił. Dziewczęta skinęły głowami na siebie w całkowitym milczeniu. Było pewne jak śnieg w grudniu, że nie darzyły siebie wzajemną sympatią. 
Isabelle wstała od stołu, zostawiając na nim mokrą serwetkę, którą starła rozlaną herbatę. Isbell wzięła ją za łokieć, jakby znały się od zawsze, z udawanym uśmiechem radości. Lightwoodówna nie potrafiła stwierdzić, w jakim była nastroju. W tej chwili dostrzegła samą siebie, nieprzewidywalną, stanowczą i odpychającą wszystkich.

* * *

 — Perły... — mruknęła pod nosem, przyglądając się zdobieniom lustra. — Prawdziwe?
 — Tak — padła odpowiedź Isbell, prasującej suknie wszystkich. Swoje, Barbary i Eugeni. Pożyczyła Isabelle ubrania. Czarnowłosa dziwnie czuła się w cudzych piórkach - chociaż wiele razy pożyczała ciuchy Clary, teraz odczuwała wstydliwy dyskomfort, mimo, iż pasowały na nią prawie tak, jakby były jej własnymi.
     Poczuła krótką falę zazdrości. Jej były sztuczne. Lightwoodowie byli szanowanym i bogatym rodem. Właśnie, byli - te czasy dawno temu minęły. Wisiała na nich klątwa Clave, rodzice niemal się rozwiedli po śmierci Maxa... jego imię wciąż powodowało wyrzuty sumienia.
Pokój kruk był niewielki, ale urządzony z wyjątkowym gustem i Isabelle wiedziała, że na pewno nie przez Magnusa. Broń Boże, to byłoby straszne. Toaletka, średniej wielkości szafa i łóżko wyrzeźbiono z ciemnego drewna, a ściany wymalowano na neutralny beż. Okno zdobiła biała haftowana firanka, która przy dokładniejszemu przyjrzeniu się, była misternie wykonana.
Isbell odstawiła żelazko na bok.
 — Słuchaj - zaczęła — skąd ty znasz mojego ojca?
 — To nie jest twój ojciec, nie bądź śmieszna.
 — Jest. Ale ja nie żartuję. Mów, Iz.
 — Nie uwierzysz — oparła, przewracając oczami. Wzięła jedną sukienkę i zręcznie ją złożyła. — Nie jestem stąd.
Oczy Isbell zaświeciły się jak dwa płomienie.
 — Już rozumiem skąd twoje ubrania. Jesteś z... — ostatnie słowo zawisło w powietrzu. — Ja, Isbell Georgius... jesteś pierwszą osobą od wielu lat, która zdołała mnie czymś zadziwić.
Uśmiechnęła się. Jej rozmówczyni, przygaszona jak grill przed pieczeniem, przyglądała jej przez ten jeden, niewątpliwie ulotny moment.
Szare, nieprzeniknione, a jednak świdrujące oczy Belli były pełne wesołych iskierek, a kiedy rozciągnęła usta w uśmiechu - nawet takim najmniejszym - Isabelle zrozumiała, że jej niby bliźniaczka ma nie więcej niż piętnaście lat. Kto zrobił jej taką krzywdę, że nagle stała się nawet o siedem lat starsza? Jedna wielka niewiadoma.
     Lightwoodówna odwróciła wzrok, by spojrzeć przez okno na ulicę. Wyludniona, szara i mokra nie wyglądała zachęcająco.
 — W nocy padało — odezwała się Isbell, zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek. Skinęła głową.
 — Magnus mówił coś wcześniej o tobie — zauważyła, mając nadzieję, że nawiąże się jakakolwiek rozmowa.
Przez chwilę szarooka nie odzywała się, widocznie udając zajętą pracą, ale w końcu jej podbródek zadrżał nieznacznie.
 — Tata mówił, że kiedyś będzie ktoś u nas, ale nie sądziłam, że mam coś z tym wspólnego — wyznała cicho, ale owijania w bawełnę. — Twierdził, że nadejdzie Gwiazda Poranna. Źle będzie się dziać w... wiesz.
 — Gwiazda Poranna — powtórzyła Isabelle. — Morgenstern?
 — Nie wiem. Używa czasami dziwnych słów.
Wtedy Isabelle poraziło. Bella nie wiedziała chyba nic o Nocnych Łowcach czy Podziemnych, a jeśli mogła zgadywać - także o tym, że Magnus Bane jest Czarownikiem. Na jej skórze nie widziała żadnych śladów run, ale czarna blizna na jej dłoni przyciągała uwagę, jednak w niczym nie przypominała znaku.
     Rozległo się pukanie. Szarooka przewróciła oczami.
 — Założę się o pomarańczę, że to Thomas. Mam do niego pójść i...
 — Nie. — Machnęła leniwie ręką. — Zajmę się nim.
 — Cieszę się, że zajął się tobą i dał mi spokój.

* * *

Barbara zacisnęła malinowe usta. Ala "wampirzyca" flirtowała z jej bratem po kątach, Eugenia szczebiotała o tym, jakie to romantyczne - a nie było wcale. Isabelle, jak nazywała się tamta dziewczyna, przypominała latawicę, która owija sobie ładnych chłopców wokół małego palca, a później rzuca na bruk. 
 — Żal mi Isbell. — Bawiąc się włosami, spojrzała na Magnusa, oczekując na jego reakcję. 
 — Też sądzę, że rodzice powinni przestać wybierać dzieciom przyszłych małżonków — stwierdził. Jeden jedyny punkt musiała przyznać mu za to stwierdzenie.
 — Ona twierdzi, że jesteś jej ojcem, za miesiąc kończy szesnaście lat i wyjdzie za mąż za... — zmarszczyła brwi, krzywiąc się, kiedy Bane wsypał do swojej herbaty piątą kopiatą łyżeczkę cukru. — Jak on się nazywa?
 — Maxwell Trueblood, Nefilim. — Czarownik zamieszał łyżeczką. — Znają się od jakiegoś czasu i akceptują stan rzeczy.
 — On, czy ona zostanie...? — Barbara stała się bardziej zaciekawiona niż wcześniej, na wieść, że Isbell w przeciągu dwóch, góra trzech miesięcy ożeni się z Nocnym Łowcą. Ta perspektywa wydała jej się kosmiczna i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że byłaby idealna jako pogromczyni Podziemnych i demonów, z jej zwyczajami, nieufnością, gracją i umiejętnością trzymania noża; rano przy awanturze pokazała już, co potrafi.
 — Ona. Zawsze chciała być Nocnym Łowcą. Jest już po wszelkich szkoleniach.
Kobieta nie miała absurdalnie nic do małżeństw pomiędzy Przyziemnymi, a Nocnymi Łowcami. Jej matka była normalna, a ojciec Nefilim "czystej krwi" - ale Sophie Lightwood miała Wzrok. Niebyła pewna, czy Isbell faktycznie go posiadała, ale wiedziała o istnieniu istot nadnaturalnych, a kiedy się już o nich wie - oczy przestają być zasnute błogą mgłą.
 — Miło słyszeć, że są osoby, które jeszcze chcą kontynuować tradycję. Przerażające, jak wiele starych rodów znika. Lovelace, Goodwar... Rozumiem, że czujesz się nieswojo rozmawiając o Nocnych Łowcach. To naturalne. — Skinęła głową, oblizując wargi.

* * *

 Isbell wyciągnęła rękę po list. Tak, odpisał. Nareszcie, po dwóch tygodniach ciszy z jego strony.
Nie otworzyła koperty, tylko odstawiła ją na bok, na później, kiedy nikt nie będzie jej przeszkadzał i będzie mogła przeczytać go przy świetle świecy. Nikt nie mógł wiedzieć. George... ale nie, dwa miesiące... tylko dwa miesiące. Aż dwa miesiące.
     Ktoś znów zapukał. Weszła Eugenia. Jej sukienka była przykrótka, sięgała ledwo za kolana, bladoniebieska. Jasne włosy splotła w długi warkocz sięgający pasa. Twarz jak zwykle wyrażała niesamowitą pogodę ducha, która sprawiała, że wszystko wydawało się świeże.
 — Witaj, Bello. — Uśmiechnęła się ciepło. Kruk załamała ręce w teatralnym geście. 
 — Dobry dzień — odpowiedziała.
 — Nie taki dobry, panienko. — Dziewczyna sposępniała. — Leje jak z cebra. 
 — Taki dzień jak każdy inny. Sądziłam, że jesteś przyzwyczajona. W końcu Anglia...
Eugenia Lightwood poprawiła fryzurę, uśmiechając się krzywo. 
 — Nawet u nas, jak boga kocham, nie widziałam, żeby padało przez dwa tygodnie w środku lata... — zakręciła głową, okazując swoje zażenowanie pogodą.
 — Tak, tak...
Myślami Isbell była wiele lat świetlnych od ciała, od nadchodzących wydarzeń, i samej siebie. Wszechświat był tak stały przy eterze świata, ulotności ludzkich stworzeń, rzeczy. Do niczego nie można było się przywiązywać; tego nauczył ją ojciec.
 — Jezu! — Obie dziewczyny wyrwał rozpaczliwy krzyk Barbary. — Ogień!
W niezdrowej panice spowodowanej wiedzą, co potrafią wściekłe płomienie, przez myśl Eugenii przebiegło tylko jedno zdanie.
Co za zrządzenie losu, gdzie ja, tam ogień...

* * *

 — Tato? — Głos Isbell był cichy i załamany. — Masz jakiś plan?
 — Tak. — Kłamstwo z łatwością przeszło mu przez gardło. — Zawsze jest plan B.
W rzeczywistości nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Dom w sekundzie stanął w płomieniach, i równie szybko ogień ustąpił, pozostawiając zgliszcza. Cud, że szybko udało im się wydostać z niego i wszyscy byli cali, bez najmniejszego oparzenia, tylko Eugenia, z racji słabych płuc, krztusiła się jeszcze, jakby miała je wypluć.
     Oczywiście, był Ragnor, ale tydzień wcześniej napisał do niego, że nie będzie go przez dłuższy okres, a do domu mu się nie włamie; byli zatem, w szóstkę, bez dachu nad głową i bez wieści z Anglii. Co prawda Will Herondale napisał do niego tego tego wieczoru, ale nawet nie zdążył otworzyć koperty. 
 — Barbaro, Eugenio, Thomasie... — Z zaskoczeniem spostrzegł, że jego ton jest nadzwyczajnie oficjalny.  — Jestem zmuszony otworzyć wam Bramę. Nie mogę mieć was wszystkich na głowie.
 — Nie. — Najstarsza kobieta zmrużyła oczy. Barbara była nieprzenikniona. — To moja wina.
 — Nie gadaj głupstw. — Thomas starał się przerwać milczenie, ale kiedy zruciły na niego wzrok wszelka płeć piękna z jego towarzystwa, ucichł. 
 — To moja wina — powtórzyła. Nikt tak gorąco w to nie wierzył jak ona. Płomień wiary płonął zbyt jasno tego dnia i nagle zgasł. Nadchodził zmierzch.
     Isabelle otoczył silniejszy niż kiedykolwiek... Jego imię było jak nieme echo. Cały czas odzywało się, ale nikt go nie mógł usłyszeć. Płomienie rozpalające ją jak gorączka przygasły na moment, znużone bezczynnością. Ale wystarczy dolać oliwy do tego ogniska, a wybuchnie.