środa, 30 grudnia 2015

VI. Więzy krwi.

 Pisałam ten rozdział, próbując ułożyć sobie w głowie, że Simon jest teraz Lovelace, ale jakoś mój umysł sprzeciwia się temu pomysłowi Cassie. "Mój kumpel nie żyje. Zakoszę mu nazwisko!"
Przez to Simon stoi teraz u mnie trochę niżej (ale nie przestałam go kochać).
__________________________________

     Barbara spojrzała na bladą twarz chłopaka, którego spotkała na dziedzińcu. Czarne włosy kontrastowały z białą pościelą skrzydła szpitalnego. Zza wpół przymkniętych powiek przebijały się jego ciemne tęczówki. Zbielałe palce zaciskały się na ramie łóżka rzeźbionego w esy-floresy.
 - Trzeba to szybko wyjaśnić - powiedział cicho Maxwell, trzymając dłoń na ramieniu siostry. Tuż przed chwilą pielęgniarka odgoniła od czarnowłosego jego siostry i dziewczynę, która nie bała się pokazać łydek.
 - Nie mógł poderżnąć sam sobie gardła. - Znów kłamała. Ten Nocny Łowca podczas ich krótkiego spotkania sprawiał wrażenie zdesperowanego. Ale czy to mogło być usiłowanie samobójstwa?
 - Najgorsze jest to, że nie ma żadnych świadków i zauważono go dopiero, gdy pojawiły się tam jego siostry - zauważył Max. Zawsze rzeczowy i ułożony Maxwell. To dlatego ojciec wybrał jego, a nie Dale'a, chociaż obaj bracia zdawali się mieć równe szanse na odziedziczenie tego wielkiego interesu od zawsze wiążącego się z Podziemnymi.
 - Poczekajmy, aż rany się przynajmniej zasklepią, będziemy mogli rozmawiać z nim osobiście - zasugerowała dziewczyna. Jej brat, wysoki, wyższy od niej o co najmniej osiem cali, pokręcił głową.
 - To potrwa za długo. Użyłbym Znaków, ale pani Hooney się nie zgodzi.
 - Odciągnij ją na bok pod jakimkolwiek pretekstem - poinstruowała go. - Ja to zrobię. Jak będzie się czepiać, powiesz, że o niczym nie wiedziałeś.
Mężczyzna przez chwilę się wahał, ale w końcu się zgodził.
 - Proszę pani? - odezwał się do przysadzistej likantropki, która trudziła się nad niesforne szydełkiem i jasnym kordonkiem.
 - Tak, panie Trueblood? - Kobieta uśmiechnęła się miło.
 - Muszę z panią porozmawiać. Na osobności, jeśli można - poprosił pewnym głosem.
 - Tak, oczywiście. Na osobności.
Wilkołaczka wstała z krzesła, odkładając szydełko na krzesło i niezgrabnie ruszyła do Maxwella, który odciągnął ją na bok.
Barbara wiedziała, że jej brat nie może gadać w nieskończoność i wzięła się do pracy.
Ręka, w której ściskała stelę, bez względu na to, jak bardzo starała się tego nie robić, drżała, ponieważ niezwykle rzadko wykonywała Znaki na czyimś ciele. Jej rodzina nigdy nie była zbytnio patriotyczna. Równie dobrze mogli być Przyziemnymi, ponieważ ich trening był jedynie taki, by Clave uznawało ich za swoich i nie odmawiało im w potrzebie.
Każda linia sprawiała, że czuła na sobie coraz większą presję. Rysowała Runy na czyimś ciele tyko dwa razy: raz, kiedy Phil złamał nogę i drugi, kiedy rozciął sobie skroń. I tak miała większe doświadczenie niż Max.
Kiedy rana zaczęła na jej oczach zmniejszać się, aż została po niej tylko mała blizna (na litość boską, ten chłopak miał prawie poderżnięte gardło i wielkie szczęście!), czuła się wniebowzięta.
Gdy zobaczyła, że pani Hooney wraca, szybko włożyła stelę pod gorset, gdzie zazwyczaj ją chowała.
 - Niech panienka już idzie, bo tylko panienka pogarsza sprawę...
Barbara jeszcze przez chwilę obserwowała czarnowłosego i jego bladą twarz kontrastującą z nimi, a potem skierowała wzrok na bliznę na jego szyi i pół zeschniętą krew, która lepiła się do chusteczki kobiety, kiedy dotykała niedawno zabliźnionej rany.
Dwie jasnowłose dziewczyny w drzwiach ostatecznie przekonały ją, by odeszła, ale wciąż myślała o obrażeniu, jakiego doznał. Czy mógł to zrobić sam?
* * *

     Isabelle usiadła na swoim łóżku, próbując złapać oddech. Barbara zawiązała jej gorset tak, że mogła zemdleć w każdej chwili. Kiedyś na lekcjach śmiała się z kobiet, które mdlały w tych czasach, a kiedy się w nich znalazła, nagle nabrała do nich wszystkich wielkiej sympatii.
To były już cztery dni. Ile to miało jeszcze trwać? Tydzień, miesiąc? Rok? Wieczność?
Na tę myśl chciała zatopić się w kołdrze i przeczekać ten okres. Była bardzo bliska swojego celu, kiedy pojawiła się Isbell.
 - Witaj, Bello - przywitała czarnowłosą, która przysiadła obok niej.
 - Nie cierpię go! - słowa posypały się same.
Isabelle nie spodziewała się tego. Nie spodziewała się właściwie żadnej reakcji ze strony dziewczyny.
 - Kogo?
 - Maxwella. Ja... za niego nigdy nie wyjdę, niech sobie to Magnus wybije z głowy!
Rozpłakała się, zrzucając z siebie maskę aroganckiej jedynaczki, przybranej córki czarownika. Isabelle zdębiała. Na litość boską, Bella miała szesnaście lat! To jeszcze mniej od niej...
 - Pogadam z nim - zasugerowała.
Nastolatka zachlipała jeszcze raz.
 - To na nic... umowę zawarła jeszcze moja matka z Henrym Truebloodem, kiedy miałam rok. Magnus mógł to odwołać, póki miałam do pięciu lat. Adoptował mnie w wieku pięciu i dwóch miesięcy. To bez znaczenia, co teraz zrobię... muszę za niego wyjść i udawać, że wszystko jest w porządku.
 - Rozumiem cię...
 - Nie, nie rozumiesz mnie - zaprzeczyła kruk. - Nikt tego nie rozumie...
 - Uwierz mi, wiem, co to znaczy uważać chłopaka za całkowitego idiotę, a potem za nim płakać. - Zamknęła oczy, pozwalając łzom wydostać się, złośliwym chochlikom szarpać za włosy, a wargom drżeć. Nawet najgorszemu wrogowi podsyłać sobie kuszące propozycje...
 - Czy on... nie żyje? - zapytał cichutko Isbell, zarzucając jej ręce na szyję. Czuła jej ciepłe łzy na szyi.
 - Tak jakby - powiedziała. Po chwili wyszeptała załamanym głosem: - Tak jakby nie.
* * *

     Barbara pochyliła się na bratem, ledwo kryjąc łzy. Dotknęła jego czerwonej jeszcze blizny, ledwo muskając ją koniuszkami palców.
 - Wyjdzie z tego, prawda? - usłyszała głos siostry, która rozmawiała z pielęgniarką.
 - Rana ładnie się zasklepia, chociaż nie wiem, czy doznał jakiś większych urazów...
"Większych urazów" pomyślała kobieta. "Dlaczego to zrobiłeś, Tom?"
 - Niech panienki dadzą chłopakowi spokój, bo widać, że wyczerpany. Stracił sporo krwi. Poza tym, jutro powinien się obudzić.
Znów chciało jej się płakać, ale nie mogła. Nie ona.
* * *

     Magnus spełnił swoją obietnicę wobec Lovelace'ów. Po jedenastu latach przywiązał się do niej. Traktował, jakby była jego własną córką. Z krwi i kości, i wiedział, że także ona uważała go za swojego ojca.
Mimo, że od teraz był wolny - znów mógł podróżować przez cały glob, bez jej ciężaru, nie czuł się ani trochę lepiej niż zanim się nią zaopiekował. Dręczyło go poczucie winy, że zostawia swoją małą kruk wśród zrażonych do Nocnych Łowców Podziemnych, mimo, że był jednym z nich i znał ich powody do oburzenia. Obawiał się zostawić ją ze swoim brakiem wiedzy o swoim pochodzeniu, wśród ludzi, którzy je znają.
Zmiął w dłoniach kartkę papieru i wysłał ją do przyjaciela. Bardzo starego, dobrego przyjaciela.
Oczami wyobraźni słyszał jego głos, wołający z ironią: "Bane jeszcze nie nauczył się, że wizyty zapowiada się co najmniej dzień wcześniej..."
Mimowolnie uśmiechał się, otwierając portal.
 - Czas pogadać, Ragnorze. Naprawdę mi przykro, że psuję ci wakacje.
"Jeśli można to nazwać wakacjami".
Oboje wiedzieli, że do rana nie ostanie się nawet gram jakiegokolwiek  kłamstwa z najbliższych trzydziestu jeden lat.
* * *

     Isabelle obudziła się, nie mając pojęcia, w który momencie jej bardzo intymnej rozmowy z Isbell zasnęła.
Rozmawiały o wielu krępujących rzeczach, o których zdaje się w ogóle nie powinna mówić w tych czasach komukolwiek.
 - Maxwell nie jest zły, kiedy się go pozna. Nawet go lubię, ale jak przyjaciela. Nie mogę znieść myśli, że będę jego żoną... To nie jest sprawiedliwe względem George'a. 
 - Kim jest George?
 - Wilkołakiem. Nie rozumiem za bardzo, jak mogłam zakochać się w Podziemnym, ale tak się po prostu stało...
 - Uwierz mi, ja też tego nie wiem.
 - Jak on był?
 - Kto?
 - Twój ukochany.
Przez malutkie okienko nie mogła zobaczyć, czy był dzień czy noc, ale wszystkie jej współlokatorki jeszcze spały. Jakimś cudem była ubrana w swoją koszulę nocną.
Niespodziewanie usłyszała odgłos kroków dobiegający z korytarza. Wstała i podeszła do drzwi, by sprawdzić ich pochodzenie, ale one natychmiast ustały.
Trochę zdezorientowana wróciła do łóżka i bezskutecznie usiłowała zasnąć, walcząc z niemiłosiernym bólem brzucha. Niemal rozważała obudzenie Barbary, by zaprowadziła ją do skrzydła szpitalnego, ale blondynka była zmęczona po całym dniu czuwania nad bratem.
Dotykając ramy łóżka rzeźbionego w esy-floresy, wzięła swój ostatni oddech. To już nie bolało po długim wieczorze wspominania dawnych miłości.
* * *

     Słońce ledwo się przebudziło. Nieliczne wampiry chadzające po całym budynku znów były zmuszone schować się do swoich pokoi na cały dzień, Przyziemny kucharz we Wzrokiem budził się, by ze swoimi małymi, wilkołaczymi pomocnikami i Mirandą przygotować śniadanie, Maxwell jak zwykle sporządzał w tych godzinach cały spis gości, popijając kawę i magicznie korespondując z Dalem, który przygarnął do siebie Phila. Za tydzień mieli przyjechać w odwiedziny i Barbara czuła się świetnie, chcąc spotkać dawno niewidzianych braci.
 - Basiu, pomóż mi ubrać tą suknię - powiedziała matka, podając jej wiosennie zieloną sukienkę w jasne grochy, roztrzaskując dobry humor córki na maleńkie kawałeczki.
Barbara posłusznie spełniła jej prośbę, bojąc się tego, co stałoby się, gdyby odmówiła.
 - Tak sobie myślę - kontynuowała kobieta, czesząc siwe włosy palcami. - Jeszcze wiosna, dwie, a trzeba cię będzie wysłać przed kobierzec.
Barbara milczała, dotykając krzyżyka zawieszonego na szyi. "Boże, uchroń mnie przed nią..."
 - Rozglądam się za kandydatami, piszę do ich ojców, robię dla ciebie wszystko co mogę, a ty dalej jesteś nieposłuszna! O, gdyby był tutaj ojciec... ja ci obiecuję, kiedy tylko jeszcze raz mi z czymś wyskoczysz, jak z tym zafascynowaniem Lightwoodem, złoję ci tak skórę, że na tyłku przez tydzień nie siądziesz! Lightwoodem! Czy ty wiesz, co zrobił Benadict Lightwood? Zejdź mi z oczu, zachowujesz się jak pospolita latawica...
Oczy kobiety zalały się łzami, kiedy dziewczyna uciekała z pokoju. Nie wiedząc dlaczego, szesnastolatka pobiegła przez korytarz, dławiąc się łzami, do skrzydła szpitalnego.
Pani Hooney podała się chusteczkę.
 - Pani Trueblood zawsze była niespełna rozumu, ale żeby panienkę tak traktować... no już, nie płacz dziecko. Nie ma nad czym. Poza tym, pan Lightwood już się obudził. Pewnie chce panienka z nim pomówić na osobności.
Barbara tępo pokiwała głową, a wiadomość dotarła do niej z opóźnieniem. "Obudził się... Boże, co ja mu teraz powiem? Cześć, miło cię poznać. Kto cię chciał zabić?"
Leżał tam, równie czarnowłosy jak na dziedzińcu, już nie blady jak kartka papieru, z otwartymi na świat czekoladowymi oczami.
 - Jak się nazywasz? - zapytał półgłosem, nie zwracając uwagi na czerwone plamy pod jej oczami.
Oniemiała. Właśnie przypomniała sobie, że właściwie się nie znają.
 - Basia.
 - Jestem Thomas. Pielęgniarka mówiła, że stałaś nad moim łóżkiem, gdy tylko Eugenia lub Barbara wychodziły. Dlaczego? - zapytał.
Nie znała prawdziwej odpowiedzi.
 - Maxwell chciał mieć na ciebie oko, a sam nie mógł tego zrobić. Właściwie, niszczysz reputację całego miejsca, zadania są podzielone: albo grasuje u nas jakiś psychol i podcina nastolatkom gardła, albo mieszkają u nas samobójczy nieszanujący woli bożej.
 - Bardzo bym chciał, żeby to było to pierwsze. Ale nie.
Barbara spojrzała na niego przerażone. Miała rację! Ona miała rację od samego początku!

* * *

      - Maxwell! Do cholery jasnej, mówię ci!
 - George... błagam cię, nie zaczynaj. Ja myślałem...
Mężczyzna uderzył w blat stołu.
 - Jasne, chowaj się za swoimi rysunkami! Szukaj praw, które będą cię "bronić", ale zostaw ją! Nic ci nie zrobiła!
Maxwell poprawił okulary, podnosząc się na równe nogi.
 - Też tego nie chcę, zrozum mnie chociaż... jak długo jeszcze chciałeś udawać swoją śmierć? Kolejne osiem jak jak tchórz, by nie przyznawać się do zabicia tego dzieciaka? I kolejnego? Jesteś chory, George.
 - Jesteś wariatem, jeśli będziesz spełniał życzenia naszej matki i tego trupa.
 - Zostaw mojego ojca w spokoju!
 - Właśnie, twojego.
 - Zostaw te dzieciaki. Nic ci nie zrobiły.
 - Ale zrobią, gdy dorosną.

* * *

     Magnus zapukał do drzwi.
 - Wchodź, Bane - powiedział głos. - Po co ty właściwie pukasz drugi raz?
 - Przyniosłem to, o co prosiłeś. - Czarownik ułożył na blacie mahoniowego stołu kilka czerwonych róż, prześwitujący woreczek jakiegoś podejrzanie wyglądającego czarno-różowego proszku i korzenie dwóch gatunków orchidei.
 - Prócz gniewu Clave, mamy kilka innych problemów - powiedział Ragnor, biorąc jeden korzeń i dzieląc go na pojedyncze paseczki. - Zanim raczyłeś napisać mi wiadomość o twoim przyjeździe, zdążyłem wysłać Catharinę pod ten adres, by skontrolowała, czy nie owijasz sobie uległych młodych wilków wokół palca, zamiast myśleć swoją kulawą mózgownicą.
Magnus spojrzał na zielonoskórego  przyjaciela i wydął wargi, udając, że został obrażony.
 - Moja mózgownica wcale nie jest kulawa - bronił się. - A jak chcesz już wiedzieć, to żaden nie miał czarnych włosów i niebieskich oczu, groszku.
 - I jeszcze jedno, o wilku mowa - zauważył Ragnor, mnąc w palcach płatki róż, by puściły soki, i wrzucił je z włóknami z korzeni orchidei do rondla. - Po wyjeździe George'a po Nowym Orleanie właśnie grasuje stado samowolnych wilków znad bagien...
 - Co w związku z tym?
 - Jutro jest pełnia. Obawiam się o naszą populację Przyziemnych.

* * *

     Miranda była w trakcie roznoszenia jeszcze ciepłych bułeczek i gorącej herbaty, kiedy coś dziwnego rozbłysło na środkowym stoliku w drugim rzędzie. Tak jak inni Podziemni w sali, powiodła wzrokiem w tamtym kierunku.
W ułamku sekundy zza fali rozmytego światła wynurzyła się noga, później ręka, a po głowie cała postać niebieskoskórej kobiety.
Czarownica odchrząknęła.
 - Przepraszam za takie wejście, umyję ten stół... - przeprosiła, przyglądając się faerie. - Ale czy ktoś wie, gdzie mogę spotkać Magnusa Bane'a?
 - Z tego co mówił mój brat, opuścił swój pokój wieczorem - odezwał się jasnowłosy mężczyzna, prowadząc za rękę małego, piegowatego chłopca.
"Dale!" pomyślała tępo Miranda, omal nie upuszczając tacy z herbatą i bułkami.

* * *

     Gdy Isbell ostatecznie się zbudziła, Barbary i Eugenii już nie było - wydawało się być jasne, że poszły znów czuwać nad Thomasem. Isabelle nieruchomo leżała w swoim łóżku.
Przyglądała jej się przez chwilę, jej czarnym włosom podobnym do tych jej i prawie identycznym rysom twarzy. Zastanawiała się nad tym, co powiedziała jej wieczorem - o tym, czy nie oceniać po okładce.
Maxwell nie był zły. Po prostu ułożyła sobie w głowie takie określenie. Twarz Maxwella Trueblooda z wielkim napisem na czole "hipokryta, oszust, krętacz". Z drugiej strony, powiedziała, że nie powinna skreślać George'a tylko z powodu jego likantropii (skoro sama zadawała się z wampirem i nie wyszła na wariatkę). Ale teraz były całkiem inne czasy. Może za sto cztery lata będzie mogła mieć zdanie Magnusa i wszystkich gdzieś, ale nie w roku tysiąc dziewięćsetnym.
Zamknęła oczy, dając im spokój tego dnia po raz ostatni, a potem popatrzyła na szpetne oparzenie na jej dłoni. Odcisk żelazka.
Niespodziewanie jej dłoń przeszył mdlący ból, jakby ktoś wsadził jej rękę do rozżarzonych węgli i kłuł tysiącami igieł w przeróżnych miejscach. Krzyknęła, zatoczyła się w kierunku Isabelle, by obudzić ciemnowłosą. Przez moment nie było na to odpowiedzi. Spróbowała jeszcze raz - też nic.
Ostatecznie przewróciła ją na drugi bok.
Jej oczy były szeroko otwarte. Martwe.
     Tymczasem ból zniknął tak niespodziewanie, jak się pojawił. A z nim także blizna po oparzeniu żelazkiem w sierocińcu. Przez kilka sekund na dłoni widniały czerwone litery zapisane jej własną krwią: "WIĘZY ZOSTAŁY ZERWANE. JESTEŚ BEZPIECZNA."
Isbell krzyknęła jeszcze raz.

piątek, 6 listopada 2015

V. A kiedy zamkniemy krąg...

 1 komentarz = 1 dzień oczekiwania mniej.
Dajmy na to, że następny rozdział będzie za 15 dni. Dacie radę skrócić do 10? :)


     Barbara Trueblood chwyciła się poręczy, idąc po schodach w stronę stołówki. Jak zawsze było w niej gwarno, głosy rozchodziły się irytującym echem do całej sali pełnej sześcioosobowych stołów, ale czuła się w niej dobrze. Wspominała lata dzieciństwa, kiedy biegała tam, nienaznaczona jeszcze Runami, z Maxem i Dale'em, a potem ścigali się do kołyski, w której spał Phil. I kiedy włosy matki były jasne jak kłosy zbóż, a oczy radosne. Kiedy ojciec miał chwilę czasu wolnego brał ją na kolana, i pytała córkę, czy chciałaby rodzeństwo.
 - Siostrę. Po co mi brat i to czwarty? To taki sobie grat... - odpowiadała pięciolatka, a ojciec śmiał się. Ale brata ani siostry po rudowłosym Philu już nie miała.
Tam na dole, w tym wielkim tłumie Podziemnych, czuła się jak wśród rodziny. Z wieloma z nich dzieliła lata dziecięcych wspomnień.
 - Basiu! O matko i córka, nie poznałam cię... - szepnęła Miranda, owijając wokół niej ramiona.
Była fearie w jej wieku, a przynajmniej uważała, że ma szesnaście lat i jakoś Barbara nigdy nie czuła potrzeby pytania jej, ile ma naprawdę, bo nie mogła być starsza od Dale'a w którym, jak pamiętali wszyscy, dziewczyna zadurzyła się także mając szesnaście lat ludzkich. Cóż, według jej obliczeń wychodziło, że Miranda ma dokładnie dwadzieścia lat ludzkich, ale jako fearie, zostanie szesnastolatką do lat czterdziestu, lub może wcześniej dojrzeje.
 - Za to ciebie widać było tak, jak Mur Chiński - żachnęła się Barbara, z uśmiechem na twarzy.
Lubiła pąki kwiatów w lodowato-blond włosach starej przyjaciółki, które w słońcu wtykającym się przez maleńkie okienka, rozkwitały. Lubiła także jej wiecznie uśmiechnięte usta, spiczaste uszy i nos, trochę skośne oczy, jak gdyby była dobrą wróżką chrzestną. Ciężko było ją pomylić z kimś innym, kiedy w sali, oprócz niej, byli tylko jej rodzice, a z nich ona najwyższa i najchudsza, a także najmniej zielona, taka blada tyczka - jednym słowem, Miranda była jedyna w swoim rodzaju.
 - Daj spokój, ja taka jak zawsze. - Fearie machnęła ręką i zaciągnęła ją do swojego stolika.
 - Tak, taka jak zawsze. Tylko za mężczyznami, i to obcego gatunku, się ogląda.
Miranda westchnęła teatralnie, opierając głowę na szczupłych dłoniach.
 - Och, co ja poradzę na to, że ci z mojego to same gbury? A jak taki, no Nocny Łowca lub Przyziemny, się zarumieni, to jakoś w czerwieni im ładnie... - Przewróciła oczami.
 - Chcę być druhną na twoim ślubie, pamiętaj...  matką chrzestną twoich dzieci także. - Barbara wstała z krzesła by przynieść im śniadanie.
 - O tak, już wiem. Mówiłaś mi, jak mnie twoja matka z twoim bratem nakryła. Pamiętam, ładnie ci w czerwieni. Uwielbiam czerwień.
 - Po to, żeby zrobić na złość rodzicom?
 - To tak po części...
Barbara posłała jej szeroki uśmiech. Teraz nie było czasu ani miejsca, by się wściekać.

* * *

     Isbell westchnęła. Czy tato oszalał? Dlaczego akurat tutaj, do Maxwella? Czy chciał jej uświadomić, że lada moment stanie się czyjąś własnością?
Zwłaszcza, że George... ale musiała przerwać tą znajomość. Raz na zawsze.
 - Miło cię widzieć, Bello... - mruknął Maxwell, zerkając na nią z uśmiechem zza szkieł okularów. Jego spojrzenie wydawało się być prawie miłe.
Nie odpowiedziała mu - odpowiedziało za nią długie, przeciągłe spojrzenie.
 - Co was spotkało takiego, że pojawiacie się razem z Magnusem Bane'em, w tym miejscu z czwórką Nefilim?
Brak odpowiedzi, jeśli nie liczyć zaciśniętych warg.
 - Nie mam pojęcia - szepnęła.
Wiatr, lekki i chłodny, rozwiał jej mizernie związane czarne włosy.
Nie kłamała. Nie przy Maxwellu. 
"Dlaczego ja nie potrafię, a on tak łże?"

* * *

     Barbara nie ubrała nawet butów, kiedy wybiegła na dziedziniec. Po przeciwnej stronie budynku, która nie była połączona z częścią mieszkalną, mieszały kury i kiedy dziewczyna była tam ostatnio, także dwie krowy i koza.
Chciała biec prosto w tamtą stronę, kiedy coś - lub ściślej mówiąc - ktoś, zatrzymał ją nieumyślnie.
 - Co tu robisz? - zapytała młodzieńca, który rwał trawę i mielił ją w palcach z braku laku.
Nie odpowiedział od razu.
 - Coś - mruknął w końcu. Wiele razy widziała pijanych chłopców, nawet własnych braci, którzy przesadzili z trunkiem, ale głos nie brzmiał tak, jakby był podpity.
Niepewnie ruszyła w jego kierunku.
 - Jakie coś?
Potrząsnęła jego ramieniem, a on nie ruszył się ani o kilka milimetrów.
Jego włosy były czarne, lecz ta czerń różniła się od tej Maxa lub Phila - była w sobie więcej tego ciemnego, soczystego koloru.
"Rozczarowany życiem wilkołak?" pomyślała, ale szybko zauważyła Znaki pokrywające jego kark. "Nocny Łowca? Czy to ma coś wspólnego z tą blondynką?"
 - Widziałaś gdzieś może dwie blondynki? - zapytał, nie patrząc na Barbarę.
 - Znasz je?
"Tak naprawdę nic cię to nie obchodzi" tłumaczyła sobie.
" - Nie łżyj, Basiu - odezwała się."  Nie... tylko nie mama. Dlaczego ona wie wszystko?
 - Tak. Obie to moje siostry - odparł czarnowłosy, rwąc kolejne źdźbło trawy z korzeniami. - Widziałaś, czy nie?
 "Widziałam" chciała powiedzieć, ale ku własnemu zdziwieniu, zaprzeczyła.
 - Nie wiem, o czym mówisz.
 - Aha.
Chłopak wstał i odmaszerował w swoją stronę. Barbarze jeszcze przez chwilę kręciło się w głowie.
 " - Tylko paskudne wiejskie dziewuchy kłamią jak z nut. Ty nawet kłamać nie potrafisz!" Tylko nie ona...
Dziewczyna pobiegła w stronę kurnika. Jej oczy lśniły od łez.

* * *

     Isabelle obserwowała Eugenię i Barbarę z boku.
Starsza z sióstr, Barbara, wsypywała do swojej herbaty czwartą łyżeczkę cukru, mierząc blondynkę wzrokiem. Druga z nich w końcu podjęła jakąkolwiek rozmowę.
 - Tamta dziewczyna... jak jej tam... była chyba młodsza nawet od Thomasa, a ta stara babka...
 - Przestań. Ludzie się patrzą. Starsza dama co najwyżej - odparła ciemnowłosa, dostawiając cukierniczkę na  bok.
Eugenia miała nadzieję, że napad wściekłości już jej przeszedł.
 - Wdzieliście gdzieś Magnusa? - wtrąciła się w końcu Isabelle.
 - Nie. Jestem ciekawa, gdzie też podziewa się Thomas.
 - I Isbell. Prawda, że to dziwne? Isabelle i Isbell. Dziwne - stwierdziła Eugenia.
 - Prawda... a może przypadek. - Barbara przewróciła oczami.
Czarnowłosa Lightwood podniosła sukienkę, odsłaniając kostki. Wszyscy zebrani w stołówce, masa wilkołaków, kilka duszków, fearie i kilkoro wampirów patrzyło na to z twarzami wyrażającymi zdziwienie  pogardę. Ktoś zakrztusił się sokiem marchwiowym, ktoś inny odchrząknął w sposób, jakim daje się znać, że coś jest nie takie, jak być powinno. Z gardła kogoś zupełnie innego wydobył się głośny jęk niezadowolenia.
 - Nefilim! Oni to mają nierówno pod sufitem!
 - Gdzie ta panienka głowę straciła? Sądziłam, Mirando, że brat twojego narzeczonego ma lepszych znajomych... - odezwał się piskliwy, kobiecy głos z głębi sali.
Isabelle to wszystko miała gdzieś.
 - Idziesz ze mną szukać ich? - zapytała Eugenię, wyciągając do niej rękę.
Blondynka popatrzyła na Podziemnych, którzy ją otaczali i po długich wahaniach, zgodziła się.
 - To ja też idę - zdecydowała Barbara, która wyjątkowo źle znosiła takie towarzystwo.

* * *

     Mało brakowało, a zgubiłyby się w tych wszystkich korytarzach. Budynek okazał się być większy, niż się spodziewały. Z tego, co zaobserwowały, wynikało, że było w nim dwieście pięćdziesiąt troje pokoi, i cztery piętra. Prawie z każdego miejsca dało się wyjść na gościniec.
 Isbell spotkały na drugim piętrze, kiedy dziewczyna wyglądała przez malutkie okienko.
 - Widziałaś Magnusa? - zapytała z nadzieją Isabelle.
Szarooka kruk skinęła głową.
 - Jest w gabinecie Maxwella. Na parterze.
 - Kogo?
Barbara spojrzała na szesnastolatkę tak, jakby ta spadła z kosmosu lub co najwyżej z królestwa niebieskiego.
Isabelle przez chwilę robiła wrażenie speszonej, ale szybko odzyskała pewność siebie.
 - Maxwell Trueblood, największą szycha tej Ameryki po Hilarym George z Instytutu Nowojorskiego.
Machnęła ręką, występowała długimi, ciemnymi rzęsami i odeszła w swoją stronę.
 - Kawał... - Isabelle prawie przemknęła na głoś i uświadomiła sobie, że powinna się zachowywać naturalnie. Tak, jak przystoi na wiek dwudziesty, a zwłaszcza jego początek.
Eugenika uśmiechnęła się, zakrywając twarz chusteczką, by zdusić chichot.
 - Słyszałam już to imię i nazwisko - oznajmiła Barbara, kiedy schodziły po schodach, a sukienki zwijały im się wokół kostek, utrudniając poruszanie się.
 - Gdzie, Barbaro? - zapytała Isabelle, która tracąc nerwy, podwinęła własną suknię do połowy łydek, ukazując zgrabne nogi.
     Ludzie, którzy mijali kobiety, przeszywali ją chłodnymi spojrzeniami pogardy.
 - Kiedyś... niedawno. Może Magnus coś wspominał - stwierdziła w końcu Barbara. - A może... 
Jej głośne przemyślenia przerwał krzyk. 
 Niezdąrzyla powiedzieć "to ten jej narzeczony". A z resztą - w obecnej sytuacji to, jak nazywa się i kim jest narzeczony Isbell Georigius wydawala się nic nieznacząca. 
Niespełna metr od przejścia do stołówki leżało ciało w krwawej kałuży. Tylko nie on. Nie... 
 Jasnowłosa Eugenia rzuciła się w tamtym kierunku.

piątek, 25 września 2015

IV. Kiedy oczy ślepe, a serce wie.

Ten rozdział ma ponad 2 tysiące słów. To dosyć duży wynik jak na mnie :P
Postaram się następny dodać wcześniej. Może nawet... za 2 tygodnie? To zależy od mojej szkoły i ilości materiału do nauki. Tak się składa, że w tym tygodniu mam już pierwszy sprawdzian z całego działu. To już po mnie.
Ale nie zapominajcie, że was kochałam i skomentujcie zagubionej duszyczce w czyściu ten rozdział. Za tą męczarnię, którą przeżyłam ze strony Vittorii, kiedy pytała mnie "a kiedy rozdział na wrogu?". Także ten, w końcu to napisałam.
_______________________________________

     Barbara nie miała pojęcia, jak Magnus chciał się tam dostać. Nie powiedział, gdzie się znajduje - wyglądało na to, że nawet on tego nie wiedział.
Czarownik zabrał ich na spacer około północy. Światło lamp przydrożnych opadało na mokrą drogę, zabłoconą, w której grzęzły buty. Będąc przyzwyczajona do gorszych warunków, nie narzekała i szczerze sądziła, że będzie jedyna. Isbell była cicha jak mysz pod miotłą. Straciła dom. Barbara wiedziała, jakie towarzyszy temu uczucie. Dziwnej pustki, straty czegoś ważnego i jeszcze... nie potrafiła określić ich słowami. Słowo może wyrażać wiele, ale kiedy użyje się go pochopnie, może stracić cały swój sens.
Isabelle sprawiała od początku osoby o silnej woli i samozaparciu. Mimowolnie wywoływała w niej dreszcze - nie podziwu, czy czegoś w tym rodzaju, a odrażające odczucie, że jest kimś innym, niż wszyscy sądzili.
Mijając kolejne kamienice, w których oknach już nie paliły się światła, coraz bardziej traciła poczucie, że Bane w ogóle wie, dokąd powinien się udać. Wszystko wydawało się w okół niej pulsować dziwacznym rytmem. Od początku wiedziałam, że jest obłąkany. Tato miał rację, co ja tu w ogóle robię...
Isbell, idąca w ramię w ramię w milczeniu z Isabelle, wychyliła się nieco do niej. Druga dziewczyna spojrzała na nie przelotnie, a potem wróciła do marszu w błocie.
 - Jeśli coś ci się nie podoba, możesz sobie iść do tej twojej Anglii. Nikt nie będzie tutaj za tobą tęsknił - syknęła.
Barbara spojrzała na swoje buty w ruchu, kiedy bezmyślnie nimi poruszała, idąc za resztą. Były brudne i przemoczone, a od zimna bolały ją palce u stóp.
 - Jesteśmy prawie przy Bramie - zawołał Magnus Bane przez ramię, sprawiając, że wszyscy jednocześnie zainteresowali się nim. Wyglądało na to, że bycie w centrum uwagi sprawiało mu przyjemność, mimo, iż całkiem niedawno stracił dom. Jego i Isbell, bo przecież to także jej musiało być ciężko.
Kobieta rozejrzała się po towarzyszach. Daleko przed nią Isabelle, w wysokich czarnych butach i białej sukience Isbell, z rozpuszczonymi włosami i twarzą pełną determinacji kroczyła przed siebie tuż za Banem - istny anioł zemsty. Eugenia w jasnym francuskim warkoczu szła ramię w ramię z Isbell, trzymając się od nich z dala o kilka kroków na wszelki wypadek. Suknia do połowy łydek w barwne kwiaty  łopotała nieznacznie, kiedy dziewczyna zdyszana próbowała dogonić czarownika.  Barbara zerknęła za siebie. Tuż za nią szedł nadąsany Thomas, ze zwieszoną głową. Ciemne włosy, które odziedziczył po babci jako jedyny z rodzeństwa, zbyt długą grzywką przysłaniały skutecznie jego twarz. Smętnie kopał pojedyncze kamienie, które napatoczyły się w pobliże jego nóg, a kiedy zorientował się, że na niego patrzyła, podniósł wzrok i odgarną włosy z twarzy. Uśmiechał się. Jego starsza siostra wiedziała, że to było fałszywe.
 - Szybciej! - Czarnowłosa Isabelle założyła ręce na piersi.
 Magnus Bane machał do nich w jasnym geście. Thomas podbiegł do nich, zostawiając siostrę w tyle, ale szybko to nadrobiła.
Zatrzymali się przed zniszczonym budynkiem. Karłowatym przy domach w okolicy, ten był walącą się szopą, może nawet sprzed pół wieku. Dach pokrywała czarna słoma, która wyglądał, jakby miał się zapaść lada chwila.
 - Więc... Ta szopa to Brama? - Chłopak pokręcił niepewnie głową.
 Isbell zacisnęła usta.
 - Tak, geniuszu. By nie znalazł jej żaden Przyziemny. Dzieci straszy się potworami z tej szopy, a ludzie boją się strzechy, więc jest w porządku.
Thomas jedną dłonią odgarnął niesforny kosmyk z oczu, a palce drugiej wałęsały się gdzieś w okolicy ud. Barbara obiecała sobie, że kiedy tylko dopadnie nożyczki, ostrzyże brata osobiście.
Chłopak najwyraźniej nie przemyślał swoich słów:
 - Ty też jesteś Przyziemną  - zauważył chłodno. I, o grozo, Isbell Georgius odpłaciła mu się pięknym za nadobne. Dłonią wycelowaną prosto w jego policzek, a po chwili już zapomniała o sprawie.
 - Śpieszmy się. Tato nie będzie na was czekać wieczność - rzuciła oschle, wskazując oddalającego się w stronę wejścia czarownika. Nikt się nie sprzeciwił. Kleiły im się oczy z senności - teraz na pewno była druga w nocy. I chwała Bogu, że nikt ich nie zobaczył w ciemnościach ulicy.
     W oknie pobliskiego domu zaświeciło się światło.

* * *

Dziedziniec wyglądał na zadbany. Trawa była przystrzyżona, przy schodach na piętro rosły małe drzewka dębu. 
Budynek wokół cały był zbudowany z czerwonej cegły, z małymi okienkami - w prawie każdym tliło się światło - wysoki na trzy piętra i zapewne poddasze. Był istną mieszaniną stylów, to pokazywało, jak zmieniał się przez wieki. To pokazywało, jak bardzo musiał być stary.
Eugenia ścisnęła ramię brata, kiedy świat zawirował jej przed oczami tysiącami różnych barw. Pierwsza z Bramy wyłoniła się Isabelle, która stała teraz koło niej i przyglądała jej się z braku zainteresowania czymkolwiek innym. 
Isbell opierała się o najbliższą ścianę, próbując złapać oddech. Jako Przyziemna nie mogła przywyknąć do tego typu rodzaju podróży. To taka osobliwa magia, która przenosi cię w ciągu sekundy - dobrze, bez przesady - lub kilku nawet na inną półkulę ziemską i do tego w ogóle nie można było przywyknąć. Co innego Magnus Bane. On uśmiechał się do nich pobłażliwie z odległości kilku metrów, pokazywał coś, co zapewne miało ich uspokoić, ale tylko pogorszyło ich nastrój. 
 - Czeka tu ktoś na nas? - zapytała Barbara, która otrząsnęła już się z szoku i od jakiegoś czasu lustrowała każdy centymetr sześcienny otoczenia wzrokiem.
Uśmiech na twarzy czarownika powiększył się jeszcze bardziej. 
 - Co za śmieszne pytanie. - Westchnął teatralnie. - Gdyby nie czekał, nie żylibyśmy.
Thomas pokręcił niepewnie głową. Zawsze wydawał się być niepewny wszystkiego. Chyba nawet, gdyby zapytano go, czy chciałby żyć, rozważałby wszystkie możliwości - że mógłby zachorować i żyć, ale nie całkiem, lub mogłaby przytrafić się jakaś tragedia, przez którą byłby warzywem. Był niezdecydowany, chociaż starał się to zmienić, ale nie wyszło. To śmieszne, ale w jego życiu chyba nigdy nic nie wychodziło.
Czasami żałował, że nie jest taki jak jego siostry. To on powinien bronić ich. 
 - To jakiś kolejny twój przyjaciel? - Był prawie pewien odpowiedzi.
 - Znajomy - uściślił Magnus, przyglądając się Lightwoodowi z uwagą. Chłopak zawiesił wzrok na jednym z tych maleńkich okienek i z ręką na sercu stwierdził, że zobaczył w nim kobiecą postać.
 - Aha - mruknął bez większego zainteresowania, wciąż wlepiając wzrok w tamto miejsce.
 - Wszyscy w porządku? Ktoś stracił nogą, rękę... lub inną część ciała? Nie? Okej, brygado marsz.
Czarownik bez owocnie próbował przywrócić ich wszystkich do stanu używalności. W końcu odpuścił zaprowadził ich do drzwi.
Były kute, pełne esów-floresów jak rama łóżek, całkiem inne od bram, jakie wytwarzali Nocni Łowcy - całkowicie nieświęte. Święte - takie dziwne, nie mające znaczenia słowo. Po prostu oznaczające, że odpiera Podziemnych.

* * *

- Można wejść - odezwał się męski głos, kiedy minęli korytarz i Magnus zapukał w ostatnie drzwi.
Otworzył je powoli, ale bez żadnego wahania.
 - Witaj, Trueblood.
Barbarze obiło się to nazwisko o uszy. Truebloodowie byli starym rodem Nocnych Łowców, prawie tak starym jak Lightwoodowie, ale nigdy Clave nie było z nimi zbytnio związane. Poza tym, gdzieś je słyszała ostatnio... tylko gdzie?
Mężczyzna wstał od stołu, poprawiając koszulę. Był pół głowy wyższy od Thomasa, brązowowłosy, o oczach ciemnych jak dwa węgliki, z najwyżej dwudniowym zarostem. Ubrany w czarne, wykrochmalone spodnie i białą koszulę, z za dużymi okularami na nosie.
 - Wolałbym przejść już na ty, Magnusie. - Skinął na niego głową.
Magnus był wyjątkowo zaskoczony i zadowolony jednocześnie - niecodziennie nadarzało się spotkać Nefilim, który nie nazwał go chociaż raz w ich relacji "czarownikiem" lub gorszym rzeczownikiem. Dzieci Lilith pozwalały się tak nazywać tylko w opisach, kiedy całkowity brak synonimów jest wyjątkowo irytujący. I tak miał szczęście, ponieważ Nocni Łowcy wampiry nazywali "pijawkami" lub "krwiopijcami".
 - Miło cię widzieć, Bello - uśmiechnął się do Isbell. - Coś się stało?
 - Uh, dobra północ. I owszem, stało się...
 - Dużo się stało - przyznała Eugenia, która początkowo nie miała zamiaru się w ogóle odzywać.
Isabelle i Barbara stały obok siebie, wyprostowane i z niezadowolonym wyrazem twarzy, a Thomas, biedny Thomas właśnie, kompletnie nie miał pojęcia, co zrobić z rękami i tykał się wszystkiego, co tylko pod ręką było.
 - Wszystko ci wytłumaczę - zapewnił szybko Magnus. - Ale jutro jeśli można...
 - W szafie, o tam, są klucze. Weź dwieście szóstkę i sto dziewięćdziesiątkę piątkę. Są do waszej dyspozycji. Trzecie piętro, w lewo. Traficie.
Uśmiechał się pod nosem, wciąż zerkając na Isbell, która o mało co nie przewróciła oczami.
W tej chwili wszystko było jasne, że podzielą się na męską i damską część grupy, a co za tym idzie, zaczną się sprzeczki. Oczywiście o to, czyj pokój jest lepszy.

* * *

Pokój dziewcząt miał jedną izbę i maleńki pokoik z wiadrem z wodą, służący za łazienkę. 
Sypialnia była tak mała, że nie było gdzie się ruszyć. Ściany pomalowano, podobnie jak w starym pokoju Isbell, na neutralny beż, a podłogę - prawdopodobnie w panelach - pokrywał szorstki, czarny, wełniany dywan. Będąc w pokoju w czwórkę, miały tylko trzy mosiężne łóżka zdobione w esy-floresy, co na pierwszy rzut oka je zniesmaczyło. 
 - Na pewno z nikim spać nie będę... - wymruczała Isbell. 
Jasnowłosa Eugenia też nie była zbytnio zadowolona, ale wykrztusiła:
 - Problemu nie widzę, mogę oczywiście być w łóżku z Barbarą, ale... jak wyobrażacie sobie spać, wiecie, w ubraniach...?
Barbara zajrzała do skrzyni stojącej przy drzwiach, a ona świeciła pustkami. 
 - Świetnie - mamrotała przez cały czas Isabelle. - Świetnie, no zajebiście... 
Kobieta spojrzała na nią wzrokiem, jakby oznajmiła "jestem z Marsa", i udała obrażoną. 
 - Dobrze, zaścielcie łóżka - poinstruowała resztę blondynka, wskazując złożoną pościel i puchową poduchę na każdym spaniu - a ja pójdę popytać po pokojach, czy ktoś nie pożyczy. 
I czmychnęła za drzwi, chcą jak najszybciej znaleźć się w łóżku. Ale własnym.
 - Czy tylko ja nie mam pojęcia, po jakiego czorta nam tutaj toaletka zamiast łóżka? - skarżyła się głośno Isbell, trzepiąc poduszkę. Odpowiedziało jej jednogłośne "nie".

* * *

Dla Thomasa jeden pokój z Magnusem Banem, nawet na jedną noc, był męczarnią. Stały w nim dwa proste łóżka i nic więcej, a co za tym szło, miejsca wolnego było więcej niż u dziewczyn.  Magnus właśnie, jak to on, stwierdził, że za dużo go tam.
 - Nie, nie lubię prostokątnych - mamrotał pod nosem, "znikając" stół, który wyczarował. - Co powiesz na okrągły, Matiasie? 
Thomas wzruszył tylko ramionami i włożył poduszkę do poszewki. 
 - Uwielbiam okrągłe stołu. Są... 
 - Ciekawe...
Czarownik skinął głową, rzucając niebieskimi iskierkami, ale młody Lightwood nie jego okrągły stół miał na myśli. On ten stół miał w... gdzieś. 
 - Jak myślisz, który kolor będzie lepszy? Czerwony czy niebieski? 
Thomas przysięgał, że jeszcze jedno słowo i zwiąże mu ręce, zaklei usta, udusi gołymi rękami i zacznie rzucać przekleństwami.

* * *

Eugenia zapukała do kilku pokoi dalej w lewo, ale były puste, a w innych nie przywitano ją zbyt serdecznie.
 - Nefilim - wysyczał pewien wilkołak, zatrzaskując jej drzwi przed nosem. No cóż, jego maniery dawały sporo do życzenia. 
W końcu dotarła do pokoju dwieście dwanaście. Stała przed nim dwie minuty, aż stwierdziła, że jest pusty, ale w końcu otworzono jej. 
Stanęła w nich brązowowłosa dziewczyna, nieco od niej młodsza, ale za to niższa o prawie półtorej głowy i drobna, ale wyglądała na osobę w wieku Thomasa i Isbell zapewne też. Jej ramiona, dłonie i szyja pokryte były Znakami, czarnymi jak nowe i Eugenia poczuła, że jej kamień spadł z serca, że trafiła na Nefilim, a na dodatek ta dziewczyna wyglądała na miłą.
 - Dobry wieczór - odezwała się i w tej chwili blondynka stwierdziła, że się przeliczyła.
 - Ten... no, ten... 
Nocna Łowczyni zaprosiła ją ruchem dłoni do wejścia. Pokój był podobny do tego ich. Ściany w neutralnym beżu, czarny, szorstki dywan na podłodze, toaletka, na której stała lampa naftowa, drewniana skrzynia stojąca przy drzwiach i dwa łóżka rzeźbione w esy-floresy. Przez małe okienko widać było patio i nocne niebo.
 - Ooo... - wyrwało się z ust starszej pani leżącej w łóżku pod oknem. - Przyprowadziłaś koleżankę, kochanieńka? 
 - Nie, mamo - odpowiedziała brunetka, spoglądając z troską na chorą matkę. - Ona tylko przyszła o coś poprosić. 
Eugenia czuła, jak gubi gdzieś język. 
 - No, dziewczynko - odezwała się znowu staruszka, próbując podnieść się, ale jej córka to uniemożliwiła. - Przedstaw się. 
 - Eugenia. Nazywam się Eugenia... Lightwood.
 - Ostatni raz widziałam jakiegoś Lightwooda dwadzieścia pięć lat temu. Benedict był okropnym krętaczem. Ale ci jego synowie byli wyjątkowo czarujący. Więc jesteś córką jednego z nich? To okropne, jak splamiono wasze imię... O Jezu, tak mi przykro.
 - Mamo, panna po coś tutaj przyszła. Na pewno jest śpiąca.
 - Daj, dziewucho, trochę się o świecie dowiedzieć. Na stare lata też się coś od życia należy biednej matce! Matce rodzonej bronisz, Barbaro? 
Staruszka popatrzyła na córkę świdrującymi orzechowymi oczami, dokładnie takimi samymi jak jej, a także podobnymi do tych Trueblooda, tego mężczyzny, który dał im klucze do pokoi i znajomego Magnusa Bane'a.
Dziewczyna zzieleniała na twarzy.
 - Nie, oczywiście, że nie. Mamo... - szepnęła.
 - Ja naprawdę się śpieszę. Tylko koszulę chciałam pożyczyć... - wydukała Eugenia, kiedy starsza pani przestała wydawać się taka miła.
Seniorka uśmiechnęła się do ciemnowłosej dziewczyny i machnęła na nią ręką.
 - Weź, Basiu, wyciągnij koleżance tą swoją podomkę... - rzuciła niedbale, ale z wyczekiwaniem przyglądała się córka, kiedy ta grzebała pospiesznie w skrzyni.
 - No, ja bym trzy lub cztery pożyczyć chciała... - mruknęła pod nosem jasnowłosa.
 - Weź, Basiu, cztery wyciągnij.
Dziewczyna przy skrzyni znieruchomiała. 
 - Ale, jak dam cztery, to dla mnie nie będzie... - dukała. Eugenii robiło się słabo na widok matki zastraszającej córkę. Poczuła nagle nutę sympatii dla tej brunetki, jak gdyby nie odezwała się do niej na początku tak zimno. 
 - To ja trzy wezmę, nie będę robić problemu... 
 - Ależ nie, nie ma problemu. Prawda, Basiu? - staruszka spojrzała ostrzegawczo na szesnastolatkę. 
 - Prawda.

* * *

 - Tobias? - Magnus zajrzał do łazienki, szukając współlokatora. Nie było tam po nim ani śladu, ani w sypialni tym bardziej. - Hej, gdzie jesteś? 
Zamknął drzwi i wycofał się na korytarz. Może siedział na schodach, ale poszedł do dziewczyn życzyć i miłych snów. Może...
Ale w pokoju numer dwieście sześć zastał tylko cztery dziewczęta w łóżkach. Ale Thomasa nie było widać ani śladu.

niedziela, 30 sierpnia 2015

Rozdroże - prolog

Mój najnowszy pomysł - historia, która dostosowuje się do waszych wyborów! Od was zależy, jakie będzie jej zakończenie. Na koniec rozdziału zadaję pytanie, np. pójdzie do Taki z Gregiem czy posłucha Jace'a i zostanie w domu? Nie ma czegoś takiego, jak lepszy czy gorszy wybór. Istnieją plusy jak i minusy. Wygrywa większość.
Opis:
Maryse Lightwood, rozwiedziona i zgorzkniała, wychowuje samotnie jedyną wnuczkę. Niewytłumaczalny żal do istoty, która odebrała życie jej córki, jest większy niż inne uczucia. Rozdroże spotyka je obie na każdym kroku.

     Chłód okrył ramiona Isabelle. Miasto Kości było przerażające na wiele sposobów, a powód przez który się tam znalazła, także niezbyt przyjemny. Jeden z demonów paskudnie rozorał Jacemu brzuch. Na demoniczne rany nie działały runy, a byli bliżej wejścia do Miasta, więc wzywanie specjalnie Cichych Braci trwało by zbyt długo.
Mimo tego, że nie groziło jej tam absolutnie nic, poza jej własnym umysłem, przerażał ją każdy cień, kładący się na ścianie. I kiedy stwierdziła, że zdobiące je ornamenty są piękne, mimo, że przedstawiały potworności; czaszki z chłodnym, pustymi oczodołami, palenie zwłok, ludzi zamarłych w przerażeniu... i wtedy przypomniała sobie, że otaczają ją prochy Nocnych Łowców. Stoi na ich kościach i że ją spotka taki los - po śmierci spalą jej ciało, a pozostałości zamieszkają z budulcem i pomoże w rozroście Miasta. Nawet wtedy nie otrzyma spokoju...
Isabelle Lightwood.
Dziewczyna nienawidziła mrożącego krew w żyłach wrażenia, które było podobne do wkładania kostki lodu za kołnierz, kiedy jeden z Braci odezwał się w jej umyśle.
 - Tak? - odparła, odwracając się i patrząc na zakapturzoną postać.
 Stał pod szarym łukiem między pomieszczeniem w którym leżał jej brat, a nią, w ciemnej szacie, włóczącej się po ziemi.
Ocierała ręce o siebie, po części chcąc dodać sobie otuchy, ale w większym stopniu chcąc się ogrzać. Wizja rozmowy z Cichym Bratem, który był prawie jedną nogą w zaświatach, z zaszytymi ustami, przerażała ją sama w sobie. Co jeśli...
Co jeśli oznajmi jej, że Jace nie żyje i nic nie mogli zrobić? Nie...
Oczekujesz dziecka. To dziewczynka.
Zamarła. Przez chwilę wydawało jej się, że jego słowa; o ile można nazwać je słowami, są tylko jedną z głupich możliwości układających w jej głowie, ale Brat stał dalej w milczeniu.
Chciała poprosić: możesz powtórzyć? Ale była zbyt zdezorientowana, by wymusić z siebie cokolwiek.
Jonathan jest w dobrym stanie. Możesz go odwiedzić. Brat Hieronim zaprowadzi Cię do niego.
Wtedy w ciemności dojrzała drugą postać, niemożliwie podobną do pierwszej. Tradycyjna sięgającą do posadzki ciemna szata, kaptur zakrywający twarz, zaszyte usta i to coś, co wzbudzały dreszcze...
Cichy Brat odwrócił się i zrobił kilka kroków. Przez chwilę Isabelle oglądała to, obserwując jego beznamiętny chód. Nie było w nim nic, co wzbudzałoby sympatię. W końcu zrozumiała, że szukanie w nim człowieczeństwa jest bezcelowe i posłusznie poszła za nim w stronę sąsiedniego pomieszczenia.

***

     Jace czuł się dobrze. O ile dobrze, ma to samo znaczenie, co znośnie. Najważniejsze, że brzuch już nie bolał. Miał tylko wielką chętkę na drapanie świeżo zasklepionej rany i sen. Ale nie mógł zrobić ani pierwszego ani drugiego. Z nudów zaczął liczyć czaszki na suficie. Po kilku minutach naliczył dwadzieścia jeden, dokładnie tyle, ile lat miała Izzy.
Aleca nie było. W ogóle nie pokazywał się w Instytucie, odkąd Magnus przytachał mu niespodziewanie do domu małego, niebieskoskórego czarownika. To było dwa lata temu i od tego czasu ich relacje się pogorszyły. Za to Isabelle... wciąż mieszkała z nim pod jednym dachem. Clary uparła się nawet, by to ona była jej świadkiem na ich ślubie.
     Pamiętał ten dzień doskonale, to nie było dawno; jakieś pięć miesięcy wcześniej. Kiedy planowali uroczystość, koniecznie chciała, by to Simon był świadkiem.
Isabelle uśmiechała się przez całe przyjęcie, ale oczy mówiły coś całkowicie przeciwnego. Nie minął nawet miesiąc. To musiało boleć.
Przymknął oczy, powtarzając sobie, że nie powinien mieszać dobrych wspomnień z tymi gorszymi. A wspomnienie smutnych oczu siostry do takich się zaliczało.
 - I jak tam? - Głos Isabelle, jak zwykle trochę troskliwy, ale w gruncie rzeczy wyzywający, ostatecznie go przebudził. Wtedy dopiero zauważył otaczającą go szarość, gołe ściany i nieprzyjemne prześcieradło docierające się o jego dłonie. Bez wątpienia był w Mieście Kości. Co on tam robił? I na Anioła, dlaczego wcześniej tego nie zauważył?
To trucizna demona oznajmił Cichy Brat, stojący obok dziewczyny. Nie, kobiety. Nie potrafił wskazać chwili, w której Isabelle stała się kobietą, a nie zbuntowaną nastolatką.
     Teraz stała przed nim, ubrana w czerń typową dla Polowań, naszpikowana sztyletami w każdej fałdzie swojego ubrania, z elektrycznym batem - prezentem od ojca na dwunaste urodziny - owiniętym wokół nadgarstka, blada, z ciemnymi włosami do pasa związanymi w koński ogon. Rozpuszczone sięgały niemal kolan. Pamiętał sprzeczkę, podczas której Maryse zrobiła córce przydługi wykład o włosach i o tym, że jej są za długie. Nikt nie spodziewał się, że to poskutkuje, ale ostatecznie zaczęła je wiązać. Początkowo wyglądała dziwnie, ale to było ponad rok temu i wydawało się, że zawsze tak wyglądała.
Świeże Znaki, czarne oraz te starsze, bledsze pokrywały prawie każdy centymetr jej odsłoniętej skóry, a i tak miała ich mniej niż Jace. Podobno to on był mistrzem kontrastów, ze złotymi oczami, szarymi cieniami kładącymi się pod powiekami i jasnymi włosami, ale jego siostra, jej czarny strój naprzeciwko prawie białej skóry, wyglądał oszołamiająco. Jedynym ciepłym punktem wydawały się usta, z ich krwiście czerwoną barwą. Biła go w tej dyscyplinie o głowę.
 - Jak się czujesz? - Pochyliła się nad nim z uśmiechem. Nawet z nikłym świetle pochodni dostrzegł bladość jej twarzy. Była blada jak ściana.
 - Całkiem nieźle. - Uniósł czarną bluzkę. Przez pół brzucha, w okolicach wątroby, biegła czerwona pręga.
Jace dotknął blizny. Zabolało, ale wciąż uśmiechał się do siostry.
 - Wszystko w porządku? - zapytał, patrząc prosto w jej twarz. Odwróciła wzrok.
 - Oczywiście. Dlaczego miało by być coś nie w porządku?
Ale jej oczy mówiły co innego. I Jace wiedział znowu, że uśmiech jest fałszywy.
Będzie milczeć do końca czy wydusi z siebie prawdę?

wtorek, 14 lipca 2015

III. Kiedy oczy ślepe, a...

Kocham Was. Mało mówicie, ale kiedy już to robicie, nie szczędzicie mi komplementów. Oczywiście do perfekcji sporo mi brakuje, ale wy i tak swoje wiecie ;P
Odzew? Ktoś czyta?
Pociągnę się do szantażu, jeśli będzie 5 komentarzy, część 2 za mniej niż 2 tygodnie, może nawet za tydzień. Dobra, żartuję, ale byłoby miło...
*Nie widzę potrzeby pisania całego listu tutaj, ponieważ Cassandra udostępniła go w bodajże w "Nothing but Shadows".
------------------------------------------

Jace z gracją należną baletnicy wszedł do Instytutu, muskając niecierpliwie palcami kartkę w dłoni.
 — O, cześć. — Clary wzruszyła beznamiętnie ramionami, mając przed oczami jedyne książkę, którą czytała.
 — Tak w ogóle, widziałaś Izzy? — Chłopak delikatnie odsunął jej lekturę.
 — Nie, wyszła zaraz po tobie. — Rudowłosa pokręciła głową. Burza włosów zakryła jej oczy.
 — Aha. — Jace rozłożył świstek zgięty w pół i wyją z niego ciemny włos Simona, który postanowił potem wsadzić tam dla niepoznaki.
  Isabelle...*

* * *

Koniec. Isabelle miała tego stanowczo dość. Magnus próbował ją wybudzić, jednak bez skutku. Później poznała Isbell - swoją "bliźniaczkę", choć jak one same twierdziły, łączyła je jedynie blada cera i kruczoczarne włosy. Eugenia patrzyła na nią jak na kaczkę dziwaczkę, a Thomas - tak, chyba tak się nazywał, jego imię niewiele ją interesowało - przylepił się do niej jak rzep do psiego ogona.
Tydzień ciągnął się, jakby był miesiącem. Nie miała na sobie własnych ubrań i nie potrafiła znieść, że musiała nosić kwieciste sukienki o bufiastych rękawach, które wyszły z mody co najmniej pięćdziesiąt lat wcześniej, ale tam były najnowszym hitem odnalezionym po latach. Czarne włosy spięła w zwarty kok, ale pozwalając, by połowa włosów była na wolności.
 — Izzy. — Kocie oczy Magnusa przyciągnęły jej wzrok. — Już wiem...
 — To świetnie — odparła. — Chcę już się stąd wynieść. 
Czarownik westchnął cicho. Dziewczyna zauważyła, że ubrał bardziej zgaszone ubrania. Białe, jakby szykował się na czyiś pogrzeb, lub... uczucia, które nim targały od wewnątrz jak zawsze 
 — To nie będzie takie łatwe. Dzwonek będzie... — Isbell zagrzechotała szklanką z oranżadą z kostkami lodu.
 — Tak, tato? — zapytała niewinnie. Magnus westchnął raz jeszcze.
Isabelle nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziała go takiego. Chyba nawet po rozstaniu z Alekiem tak się nie zachowywał. Czy możliwe, że Magnus sprzed stu lat był takim ponurakiem? To bez sensu. Teraz powinien mieć w takim razie depresję. Lata tylko ciągną w dół jak kotwica zarzucona na głęboką wodę.
 — Zabierz Izzy do swojego pokoju — poprosił. Dziewczęta skinęły głowami na siebie w całkowitym milczeniu. Było pewne jak śnieg w grudniu, że nie darzyły siebie wzajemną sympatią. 
Isabelle wstała od stołu, zostawiając na nim mokrą serwetkę, którą starła rozlaną herbatę. Isbell wzięła ją za łokieć, jakby znały się od zawsze, z udawanym uśmiechem radości. Lightwoodówna nie potrafiła stwierdzić, w jakim była nastroju. W tej chwili dostrzegła samą siebie, nieprzewidywalną, stanowczą i odpychającą wszystkich.

* * *

 — Perły... — mruknęła pod nosem, przyglądając się zdobieniom lustra. — Prawdziwe?
 — Tak — padła odpowiedź Isbell, prasującej suknie wszystkich. Swoje, Barbary i Eugeni. Pożyczyła Isabelle ubrania. Czarnowłosa dziwnie czuła się w cudzych piórkach - chociaż wiele razy pożyczała ciuchy Clary, teraz odczuwała wstydliwy dyskomfort, mimo, iż pasowały na nią prawie tak, jakby były jej własnymi.
     Poczuła krótką falę zazdrości. Jej były sztuczne. Lightwoodowie byli szanowanym i bogatym rodem. Właśnie, byli - te czasy dawno temu minęły. Wisiała na nich klątwa Clave, rodzice niemal się rozwiedli po śmierci Maxa... jego imię wciąż powodowało wyrzuty sumienia.
Pokój kruk był niewielki, ale urządzony z wyjątkowym gustem i Isabelle wiedziała, że na pewno nie przez Magnusa. Broń Boże, to byłoby straszne. Toaletka, średniej wielkości szafa i łóżko wyrzeźbiono z ciemnego drewna, a ściany wymalowano na neutralny beż. Okno zdobiła biała haftowana firanka, która przy dokładniejszemu przyjrzeniu się, była misternie wykonana.
Isbell odstawiła żelazko na bok.
 — Słuchaj - zaczęła — skąd ty znasz mojego ojca?
 — To nie jest twój ojciec, nie bądź śmieszna.
 — Jest. Ale ja nie żartuję. Mów, Iz.
 — Nie uwierzysz — oparła, przewracając oczami. Wzięła jedną sukienkę i zręcznie ją złożyła. — Nie jestem stąd.
Oczy Isbell zaświeciły się jak dwa płomienie.
 — Już rozumiem skąd twoje ubrania. Jesteś z... — ostatnie słowo zawisło w powietrzu. — Ja, Isbell Georgius... jesteś pierwszą osobą od wielu lat, która zdołała mnie czymś zadziwić.
Uśmiechnęła się. Jej rozmówczyni, przygaszona jak grill przed pieczeniem, przyglądała jej przez ten jeden, niewątpliwie ulotny moment.
Szare, nieprzeniknione, a jednak świdrujące oczy Belli były pełne wesołych iskierek, a kiedy rozciągnęła usta w uśmiechu - nawet takim najmniejszym - Isabelle zrozumiała, że jej niby bliźniaczka ma nie więcej niż piętnaście lat. Kto zrobił jej taką krzywdę, że nagle stała się nawet o siedem lat starsza? Jedna wielka niewiadoma.
     Lightwoodówna odwróciła wzrok, by spojrzeć przez okno na ulicę. Wyludniona, szara i mokra nie wyglądała zachęcająco.
 — W nocy padało — odezwała się Isbell, zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek. Skinęła głową.
 — Magnus mówił coś wcześniej o tobie — zauważyła, mając nadzieję, że nawiąże się jakakolwiek rozmowa.
Przez chwilę szarooka nie odzywała się, widocznie udając zajętą pracą, ale w końcu jej podbródek zadrżał nieznacznie.
 — Tata mówił, że kiedyś będzie ktoś u nas, ale nie sądziłam, że mam coś z tym wspólnego — wyznała cicho, ale owijania w bawełnę. — Twierdził, że nadejdzie Gwiazda Poranna. Źle będzie się dziać w... wiesz.
 — Gwiazda Poranna — powtórzyła Isabelle. — Morgenstern?
 — Nie wiem. Używa czasami dziwnych słów.
Wtedy Isabelle poraziło. Bella nie wiedziała chyba nic o Nocnych Łowcach czy Podziemnych, a jeśli mogła zgadywać - także o tym, że Magnus Bane jest Czarownikiem. Na jej skórze nie widziała żadnych śladów run, ale czarna blizna na jej dłoni przyciągała uwagę, jednak w niczym nie przypominała znaku.
     Rozległo się pukanie. Szarooka przewróciła oczami.
 — Założę się o pomarańczę, że to Thomas. Mam do niego pójść i...
 — Nie. — Machnęła leniwie ręką. — Zajmę się nim.
 — Cieszę się, że zajął się tobą i dał mi spokój.

* * *

Barbara zacisnęła malinowe usta. Ala "wampirzyca" flirtowała z jej bratem po kątach, Eugenia szczebiotała o tym, jakie to romantyczne - a nie było wcale. Isabelle, jak nazywała się tamta dziewczyna, przypominała latawicę, która owija sobie ładnych chłopców wokół małego palca, a później rzuca na bruk. 
 — Żal mi Isbell. — Bawiąc się włosami, spojrzała na Magnusa, oczekując na jego reakcję. 
 — Też sądzę, że rodzice powinni przestać wybierać dzieciom przyszłych małżonków — stwierdził. Jeden jedyny punkt musiała przyznać mu za to stwierdzenie.
 — Ona twierdzi, że jesteś jej ojcem, za miesiąc kończy szesnaście lat i wyjdzie za mąż za... — zmarszczyła brwi, krzywiąc się, kiedy Bane wsypał do swojej herbaty piątą kopiatą łyżeczkę cukru. — Jak on się nazywa?
 — Maxwell Trueblood, Nefilim. — Czarownik zamieszał łyżeczką. — Znają się od jakiegoś czasu i akceptują stan rzeczy.
 — On, czy ona zostanie...? — Barbara stała się bardziej zaciekawiona niż wcześniej, na wieść, że Isbell w przeciągu dwóch, góra trzech miesięcy ożeni się z Nocnym Łowcą. Ta perspektywa wydała jej się kosmiczna i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że byłaby idealna jako pogromczyni Podziemnych i demonów, z jej zwyczajami, nieufnością, gracją i umiejętnością trzymania noża; rano przy awanturze pokazała już, co potrafi.
 — Ona. Zawsze chciała być Nocnym Łowcą. Jest już po wszelkich szkoleniach.
Kobieta nie miała absurdalnie nic do małżeństw pomiędzy Przyziemnymi, a Nocnymi Łowcami. Jej matka była normalna, a ojciec Nefilim "czystej krwi" - ale Sophie Lightwood miała Wzrok. Niebyła pewna, czy Isbell faktycznie go posiadała, ale wiedziała o istnieniu istot nadnaturalnych, a kiedy się już o nich wie - oczy przestają być zasnute błogą mgłą.
 — Miło słyszeć, że są osoby, które jeszcze chcą kontynuować tradycję. Przerażające, jak wiele starych rodów znika. Lovelace, Goodwar... Rozumiem, że czujesz się nieswojo rozmawiając o Nocnych Łowcach. To naturalne. — Skinęła głową, oblizując wargi.

* * *

 Isbell wyciągnęła rękę po list. Tak, odpisał. Nareszcie, po dwóch tygodniach ciszy z jego strony.
Nie otworzyła koperty, tylko odstawiła ją na bok, na później, kiedy nikt nie będzie jej przeszkadzał i będzie mogła przeczytać go przy świetle świecy. Nikt nie mógł wiedzieć. George... ale nie, dwa miesiące... tylko dwa miesiące. Aż dwa miesiące.
     Ktoś znów zapukał. Weszła Eugenia. Jej sukienka była przykrótka, sięgała ledwo za kolana, bladoniebieska. Jasne włosy splotła w długi warkocz sięgający pasa. Twarz jak zwykle wyrażała niesamowitą pogodę ducha, która sprawiała, że wszystko wydawało się świeże.
 — Witaj, Bello. — Uśmiechnęła się ciepło. Kruk załamała ręce w teatralnym geście. 
 — Dobry dzień — odpowiedziała.
 — Nie taki dobry, panienko. — Dziewczyna sposępniała. — Leje jak z cebra. 
 — Taki dzień jak każdy inny. Sądziłam, że jesteś przyzwyczajona. W końcu Anglia...
Eugenia Lightwood poprawiła fryzurę, uśmiechając się krzywo. 
 — Nawet u nas, jak boga kocham, nie widziałam, żeby padało przez dwa tygodnie w środku lata... — zakręciła głową, okazując swoje zażenowanie pogodą.
 — Tak, tak...
Myślami Isbell była wiele lat świetlnych od ciała, od nadchodzących wydarzeń, i samej siebie. Wszechświat był tak stały przy eterze świata, ulotności ludzkich stworzeń, rzeczy. Do niczego nie można było się przywiązywać; tego nauczył ją ojciec.
 — Jezu! — Obie dziewczyny wyrwał rozpaczliwy krzyk Barbary. — Ogień!
W niezdrowej panice spowodowanej wiedzą, co potrafią wściekłe płomienie, przez myśl Eugenii przebiegło tylko jedno zdanie.
Co za zrządzenie losu, gdzie ja, tam ogień...

* * *

 — Tato? — Głos Isbell był cichy i załamany. — Masz jakiś plan?
 — Tak. — Kłamstwo z łatwością przeszło mu przez gardło. — Zawsze jest plan B.
W rzeczywistości nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Dom w sekundzie stanął w płomieniach, i równie szybko ogień ustąpił, pozostawiając zgliszcza. Cud, że szybko udało im się wydostać z niego i wszyscy byli cali, bez najmniejszego oparzenia, tylko Eugenia, z racji słabych płuc, krztusiła się jeszcze, jakby miała je wypluć.
     Oczywiście, był Ragnor, ale tydzień wcześniej napisał do niego, że nie będzie go przez dłuższy okres, a do domu mu się nie włamie; byli zatem, w szóstkę, bez dachu nad głową i bez wieści z Anglii. Co prawda Will Herondale napisał do niego tego tego wieczoru, ale nawet nie zdążył otworzyć koperty. 
 — Barbaro, Eugenio, Thomasie... — Z zaskoczeniem spostrzegł, że jego ton jest nadzwyczajnie oficjalny.  — Jestem zmuszony otworzyć wam Bramę. Nie mogę mieć was wszystkich na głowie.
 — Nie. — Najstarsza kobieta zmrużyła oczy. Barbara była nieprzenikniona. — To moja wina.
 — Nie gadaj głupstw. — Thomas starał się przerwać milczenie, ale kiedy zruciły na niego wzrok wszelka płeć piękna z jego towarzystwa, ucichł. 
 — To moja wina — powtórzyła. Nikt tak gorąco w to nie wierzył jak ona. Płomień wiary płonął zbyt jasno tego dnia i nagle zgasł. Nadchodził zmierzch.
     Isabelle otoczył silniejszy niż kiedykolwiek... Jego imię było jak nieme echo. Cały czas odzywało się, ale nikt go nie mógł usłyszeć. Płomienie rozpalające ją jak gorączka przygasły na moment, znużone bezczynnością. Ale wystarczy dolać oliwy do tego ogniska, a wybuchnie. 

środa, 17 czerwca 2015

II. Ten sen nazywa się Czas

Isabelle zmrużyła ciemne oczy. Czasami żałowała w głębi siebie, że nie są tak niebieskie jak Aleka, tylko takie nie-Lightwoodowe. W lśniących i błękitnych łatwej skryć niechciane łzy...
     Rozłożyła parasolkę, kiedy kolejne krople zaczęły rozgrywać marsza, uderzając o płyty chodnikowe. Towarzyszył im głuchy tupot ludzkich stóp, osób, których Isabelle Lightwood nie znała.
Central Park wyglądał tego dnia wyjątkowo ponuro. Coś wisiało w powietrzu - coś więcej niż swąd spalin opadający niżej, otaczając nogi w postaci szarej mgły, ale były to w rzeczywistości, chociaż zbyt nierealne, żeby być prawdziwe, jakieś uczucia schowane pod koroną tego dębu naprzeciwko. Jakieś niewypowiedziane słowa, które przywiązywała cały czas do końca własnego języka, ale które uciekły ze swojego wyimaginowanego więzienia i szeptały zawodząc do jej uszy.
Idź spać, czas poczeka...
Wokół unosił się srebrny pył. Przytłaczał za każdym razem, kiedy brała oddech nosem. Oczy łzawiły, ale to głupie by płakać z powodu bólu. Płacz i łzy są najbardziej błahymi powodami błędów - człowiek traci czujność, każde obrażenie powiększa się nawet siedmiokrotnie, a jak wisienka na torcie - przegrywa z wrogiem. Isabelle przegrała z żalem tak wiele razy, że omija go szerokim łukiem. Coś czaiło się za nią by wbić nóż w jej plecy...
    Odwróciła się machinalnie. Większość ludzi uznałoby ją za wariatkę. Co za słowo - wariatkę. Miało tyle nieprzyjemnych brzmień, tyle okropnych znaczeń…
   Usiedziała na ławce, składając parasolkę - sama nie wiedziała, dlaczego w ogóle ją otwierała - pozwalając, by krople deszczu plątały się w jej włosach, a potem znajdywały drogę na obojczyk i w końcu spływały po plecach, po kręgosłupie i ocierały się delikatnie, najłagodniej, jak tylko potrafiła spotkać się woda z runami, wysychały przy anielskich znakach, jakby były żarzącymi się węglami.
Naokoło było pusto. Czuła się samotnie. Nikt nie podszedł do niej, mimo, że była niedaleko garstka nastolatków, dwie starsze panie i para, prawdopodobnie niewiele starsza od Aleka.
Jakby tego było mało, wszystko chciało, żeby złapała przyjemną chorobę, którą Simon nazywał przeziębieniem, ale on zawsze mówił głupoty. Isabelle bolało. Armia maleńkich szpilek natarła na serce, powodując ból, przez który chciała wyć jak samotny wilk. Przez chwilę, dzień lub dwa czuła się wolna jak ptak. Chciała traktować go jak zmarłego. Jak mówiła do Clary - odżałowałaby go. Niestety, wielokrotnie powtarzane kłamstwo nie staje się prawdą. Brakowało jej zapachu spranych ubrań chłopaka, jego cieni kładących się pod powiekami, bladej skóry... Ale to wszystko było iluzją. Simon nie chciał być wampirem. Nawet jako Chodzący Za Dnia, sprawiał wrażenie najbardziej żywego, jak tylko może być umarły. To jedyny wyjątek, w którym kłamstwo stawało się prawdą.
Oczy same kleiły jej się do nu. Zerknęła przelotnie na biały zegarek, zauważając, że spóźnia się o wiele godzin. Czwarta, chociaż była dziewiąta. Nad jej głową, niczym aureola, zalśniły blade gwiazdy. Młody księżyc przypominał uśmiech, chociaż Isabelle - nie Izzy - nie było do wyjątkowo do śmiechu.
Zasnęła z mylą, że jej koszmar się ziścił. Odpychała, by sama nie zostać odepchniętą. Śniąc, lśniące łzy pociekły jej po policzkach, najbardziej szczere i niewinne, te wolne.

* * *

Barbara przetarła oczy. Obraz za oknem wskazywał, że było zbyt wcześnie, żeby wstać.
 — Ahoj? Ahoj...? — odchrząknęła, a jej głos był bardziej ochrypnięty, niż sądziła. Kilka dni spędzonych na statku odcisnęły na niej swoje piętno. 
Musiała przyznać, że mieszkanie Magnusa wyglądało dziwacznie w świetle dziennym, ale w nocy, był istną przesadą. Zasłona wyglądała jak duch, chociaż Barbara wiedziała, że duchy nie istnieją. Kryształowy żyrandol wyglądał tak delikatnie, jakby mógł w jednej sekundzie zwalić się na głowę jej, Eugenii i Thomasa. Panele były nowe, jak zresztą ściany wyglądały na świeżo pomalowane na pomarańczowy odcień, który w nocy był brunatny. Całe mieszkanie Mangnusa Bane'a pachniało czymś obcym i nowym.
Spojrzała z troską na swoje młodsze rodzeństwo. W jednej chwili serce podeszło jej do gardła i dudniło swoją własną melodię, która była słyszalna tylko dla niej. 
     Chciała wrzasnąć i wszystkich obudzić, ale to oczywiście nie wchodziło w grę. Młody brat był zbyt wycieńczony. Już kiedy pojawił się w domu jego sióstr, wyglądał jak cień samego siebie. Barbara uważała cienie za groźne - piękne, ale zdradliwe. Eugenia przez całą podróż cierpiała na okropne migreny. Zaraz po pojawieniu się u Bane'a zażądała tylko snu po poczęstunku i grzecznościowej filiżance herbaty. Dobrze, że czarownik nie zapomniał o herbacie. Z tym mogła czuć się niemal jak w domu.
W gruncie rzeczy, nie było źle. Po ucieczce z Anglii, mieli jakiś początek na innym kontynencie. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwy. Pierwsze dni zawsze są trudne, bez znaczenia, jakie posiada się znajomości. Uważali, że to zresztą cud, że Wysoki Czarownik Brooklynu przyjął ich pod swój dach z tak otwartymi rękami. Isbell, córka Magnusa - Barbara dobrze wiedziała, że nie była jego córką, ale sama kruk lubiła, kiedy Magnus Bane zwracał się do niej pieszczotliwe "słonko", "groszku", "kruczku", "kotku", "córuś" - nie traktowała ich równie dobrze. Nikomu to z nich nie przeszkadzało, zważywszy, że nie mieli prawa się wtrącać. Najgorzej było, kiedy czarownik nazwał Thomasa "krukiem", a wtedy czarnowłosa dziewczyna, w gruncie rzeczy podobna do niej, aż czerwieniła się ze złości.
 — Jezu!
Barbara przez chwilę sądziła, że to Isbell. W ciemności, która ją otaczała, zauważyła tylko ciemne włosy, kruczoczarne oraz bladą cerę, wysoce wyrafinowaną białą sukienkę, o której mogła tylko pomarzyć. Dziewczyna wyższa od niej o głowę wyglądała jak wampir. Kobieta, mimo iż widziała wiele w życiu, nigdy nie widziała brzydkiego lub jasnowłosego wampira. Zazwyczaj nie myślała o tym, ale kiedy już przyszło to jej na myśl, to tłumaczyła obie, że albo starannie się selekcjonowali, albo farbowali włosy.
 — Posilane się Nephilim jest nielegalne. — Barbara zawahała się, robiąc krok w tył. Próbowała wziąć oddech, ale potem poczuła się, jakby miała płuca wypełnione kamieniami. Niezdrowa panika, bardziej niebezpieczna od innych rzeczy, nawet od tej obcej wampirzycy. Gdyby tak mogła dotrzeć do sztyletu, którego zostawiła na łóżku... 
Nieznajoma, prawdopodobnie najpiękniejsza białogłowa jaką widziała dotychczas Barbara. Kobieta - chociaż musiała się zastanowić czy nie jest młodsza od niej samej, ale mimo wszystko, wampiry pomimo przemijających wieków wyglądają tak samo - nie była podobna do Isbell pod wieloma względami, większymi lub mniejszymi. Kruk nie miała w swoim chodzie ani krzty gracji, choć najwidoczniej oczekiwała podziwu. Oczy domowniczki były szare, chociaż panienka od dziewięciu piekieł utrzymywała, że to blady błękit, lecz Barbara nie była daltonistą. Natomiast te należące do przybyszki - czarne jak kot, który uwielbiał przebiegać przez jej drogę. Ale w obu przypadkach ich rysy twarzy i ciemne jak węgiel włosy się zgadzały.
     Wampirzyca zmrużyła oczy. Cały jej mroczny i olśniewający czar pękł jak bańka mydlana. 
 — Nie wrobisz mnie w takie bzdury  prychnęła. Jej głos był zaskakująco miękki i przypominał Barbarze o ciepłym kocu czekającym w domu. Miejscu, z którego zostały jedynie zgliszcza.
Wtedy dostrzegła czarne jak atrament blizny po runach i zrozumiała, że to Nocna Łowczyni. 
  Przepraszam — rzuciła oschle Barbara, robiąc pewny krok przed siebie. — Nie ufam wampirom. 
 — Cóż... — Dziewczyna napięła mięśnie, których nerwowy ruch dostrzegła starsza kobieta od razu. — Znałam kiedyś wampira, który nie tknął człowieka.
 — W takim razie musi to być wymierający gatunek, proszę pani. — Głos Barbary Lightwood stał się nagle zimny jak lód. — Natomiast ja nie umawiam się z wampirami. To wbrew zasadom. Zabijam je. Porozumienia to dobra robota.
Młodsza Nefilim uniosła brwi w geście czystej, gorączkowej irytacji, a potem zmarszczyła, chcąc jak najszybciej opuścić tą ukrytą kamerę.
 — Okej, dosyć. Co tu się, do dziewięciu piekieł, wyprawia?
To jednej chwili wręcz niemożliwe było stwierdzić, która z młodych dziewcząt, wiotkich jak nimfy i zgrabnych jak fearie, była bardziej zdenerwowana.
Wielki Czarownik Brooklynu otworzył drzwi i znieruchomiał niczym kamień. Jego twarz stała się zielona jak jego "groszka".
 — Isabelle, teraz! — Zagarnął dziewczynę za ramię, zaciągając ją za drzwi i między czasie wysłał zdezorientowanej współlokatorce przepraszające spojrzenie. 
 "No tak, ojciec mówił, że jest niemożliwy. Porozumienia ma..." ostatnie słowo zawisło na końcu języka Barbary.

* * *

 — Isabelle. — Magnus pomachał dłonią przed oczami dziewczyny. —  Ty śpisz. Obudź się. 
 — Powiedziała, że jestem wampirem. I mówiła do mnie pani... — Isabelle pokręciła głową. — Takie wariactwa nie dzieją się tylko w snach, Bane.
 — Ten sen nazywa się czas, Lightwood. Jeśli nie możesz obudzić się, chodź spać. Jak się obudzisz, to się obudzisz. 
Isabelle Lightwood nie skomentowała maślanego masła, które było bez sensu, ale ufała Magnusowi w niektórych sprawach, ponieważ był chłopakiem jej starszego brata. Skinęła głową. 
 — Mówisz, że czas? — W jej głosie było słuchać okrutne zwątpienie.
 — Śnisz o przeszłości, której nie znasz. To niebezpieczne. — Magnus zmarszczył brwi.
 — Okej, to ostatnie pytanie. Dlaczego w tym śnie jesteś ty? — Przekroczyła próg mieszkania tuż za swoim rozmówcą. Czarownik machnął ręką. 
 — To jest po prostu dziwne lub, bo jestem ostatnią żywą osobą, która widziała te wydarzenia. 
Isabelle to nie pomogło w żaden sposób, a tylko poczuła ból brzucha, który sugerował, że znajduje się dalej od siebie samej od przyjaciół, od rodziny, od... niego. Samotność czyhała na nią w każdym ciemnym kącie.
Barbara spała, a ona usiadła na sofie w salonie i przyciągnęła do siebie nogi, pragnąc spać, a jednocześnie obudzić się jak najszybciej. 
Płomienie żalu lizały ją od środka, wypalając dziury i wydostając się na wierzch. Wszystko bolało siedmiokrotnie bardziej niż w rzeczywistości.

Jest, napisałam! Ostatnie tygodnie szkoły są udręką i to prawie cud, że moja średnia wynosi 5.27 i jestem jedyną osobą w klasie, która podniosła ją od tamtego roku. Cud nad cudami, proszę pań i panów. 
O co proszę? O szczere komentarze. Serio, ja nie gryzę!
Usunęłam weryfikację obrazkową i umożliwiłam komentowanie niezarejestrowanym użytkownikom.

piątek, 8 maja 2015

I. Sen, którego nie chcę

Komentarze, ach, kochane komentarze... czy będziecie tacy mili i poświęcicie dodatkową chwilę życia na nie? I proszę o szczere zdanie, nie chcę mieć mydlonych oczy słówkami "super, pisz dalej...". Po prostu nie. Jestem także ciekawa, co myślicie o więzi Isabelle z Barbarą Lightwood, która naprawdę nie jest niezwykle ważną osobą, dużo mniej od Jamesa Herondale'a, Lucie, Cordelii i innych dzieciaków bohaterów "Diabelskich maszyn"... plus, umarła mając 37 lat. Jestem ciekawa, jak to się stało. A Thomas jej brat, zginął, kiedy miał 29/30, więc to jeszcze ciekawsze... W każdym razie...
Enjoy! :D
___________________________________________

Światło wpadało do pastelowego pokoju przez okno, bawiąc się rozmytym wzrokiem Isabelle. Kiedy zamykała oczy, wśród promieni przenikających powieki, tańczyły kolorowe kształty. Byłoby to nawet całkiem miłe uczucie, gdyby tak nie szczypało. Nie był to ból po ataku demona, ale tylko... przyjemnym bólem – bardziej kojącym.
Usadowiła się po turecku na parapecie w wygodnej pozycji.
 – Mogę? – dobiegł ją cichy szept Clary, przeczesującej machinalnie jej włosy. Musiała przyznać, że dziewczyna fatalnie plotła warkocze.
Włosy Clary z marchewkowo-rudego koloru zaczęły stawać się kasztanowe jak Jocelyn, jej matki. Natomiast Isabelle pozostała bez zmian - wciąż kruczowłosa, o ciemnych oczach i bladej skórze z plamami czarnych blizn po runach. Wglądała na wiecznie piękną i nieśmiertelną, oraz jednocześnie kruchą i silną jak grecka bogini.
 – Tak, jasne – rzuciła obojętnym głosem, jednak zwieszając głowę i tępo patrzyła na bose stopy. Smukłe i delikatne, tak niedoskonałe. Będące jej Piętą Achillesową.
 – Wiesz – ciągnęła niepewnie Clary, jakby obawiając się, że dostanie w twarz. – Przykro mi z powodu Simona...  
"Nie, nie jest ci przykro!" krzyknęła jakaś jej część, a ta druga pozostawał milcząca. "Czy ja też się tak zachowywałam, kiedy Alec przeżywał swoje miłosne rozterki?"
Nawet nie zdążyła odpowiedzieć na swoje pytanie.
Drzwi z przyklejonym ozdobną tasiemką w róże, rysunkiem przed stawiającym Jonathana Nocnego Łowcę, otworzyły się.
Stanął w nich Jace – wysoki, a jednak zwinny jak kot, mimo kilku kolorowych podkoszulków Clary przewieszonych przez ramię.
 – Cześć, Clary. – Uniósł jedną rękę ponad głowę, jakby błagał o przebaczenie lub pokój.
Rudowłosa odwróciła się do chłopaka z uśmiechem na twarzy, końcówkami włosów łaskocząc odsłonięte łopatki Isabelle.
 – Cześć – powiedziała nieco zbyt entuzjastycznie.
Jace uniósł brwi w geście ironii i dla jej podkreślenia przeczesał blond włosy palcami. Serce Clary zabiło szybciej.
Isabelle położyła przyjaciółce dobrodusznie dłoń na ramieniu,  sprowadzając ją na ziemię. Wychyliła się w stronę brata.
 – Cześć, Izzy – powiedział obojętnie, siadając na białej pościeli łóżka Clary i cisnął jej ubrania na poduszkę. – Instytut jest pusty, jakbyście nie zauważyły.
 – A co z Alekiem i Maryse? – spytała Clary dużo spokojniej, doprowadzając się do porządku dziennego.
Jace wzruszył ramionami.
 – Maryse wyjechała dziś rano do Europy, żeby odpocząć, a Alec wygrzewa się teraz z Magnusem wśród piramid.
Isabelle skrzywiła się.
 – Więc zostawili nas bez słowa? – zapytała, choć brzmiało to niemal jak stwierdzenie. – Muszę mieć was teraz na oku.
 – I do tego Robert jest w Idrisie – ciągnął chłopak.
Wiadomo było, że Robert Lightwood przebywał w Idrysie jako Konsul. Nie widział się ze swoimi dziećmi, a także żoną –  jeszcze żoną – od zimy, ponieważ nie było jeszcze sposobności do podróży do ojczyzny Nocnych Łowców.
 – Simona też gdzieś wywiało. Świetnie go rozumiem. Kto by wytrzymał z Izzy...?
 Dopiero po chwili zauważył, że powiedział coś w stylu dziewczęcego tabu i zamarł w pół zdania. Nie, nie obawiał się wcale przybranej siostry, ani swojej dziewczyny – po prostu zrozumiał, że przegiął, a przeginał zasadniczo często.
     Isabelle zagarnęła włosy na ramiona, rozplatając kruczoczarny, mizernie upleciony warkocz – dzieło Clary.
Nie rozumiała uczucia, którego doznała. Żadnego prócz dziwnej pustki, bez bólu i czegokolwiek innego, o czym mówiła jej matka – bezsilności, gniewu, bólu, żalu – żalu przede wszystkim.
Izzy rozumiała, co się z nią działo, a Isabelle pozostawała uśpiona jak śpiąca królewna. Wiecznie rozkojarzona i blada jak śnieg.
Gdyby naprawdę umarł, to odżałowałaby go – było-minęło. Świadomość, że był gdzieś tam, w Akademii Nocnych Łowców, i jej nie pamiętał przyprawiała ją o ból brzucha.
 – Do zobaczenia, Clary – rzuciła jeszcze obojętnie, ześlizgując się z parapetu okna Clarissy.
Jeszcze zanim wyszła, spojrzała na rysunek przedstawiający Jonathana Nocnego Łowcę, który zdawał się mówić „chodź, wypijmy razem”.
"Wypijmy z kielicha śmierci za życia, niosącego śmierć" zaklęła w myślach Isabelle. "Razjelu, gdzie jesteś?!"

* * *

Eugenia Lightwood spojrzała na siostrę wzrokiem, który jej ojciec określał jako morderczy, kiedy kazała jej usiąść przy stole i wziąć oddech. 
Niestety, Barbara zrobiła to samo i zmrużyła oczy. Eugenia nienawidziła sposobu, w jaki pokazywała swoją irytację. Nazywała jej siadać w kuchni, podczas gdy ona nalewała pełną filiżankę herbaty i zdawała się wsypywać do niej tonę cukru. Na co dzień twierdziła, że cukier jest tuczący, ale kiedy usiłowała zdenerwować siostrę z krwi i kości, która także nie przepadała za dodawaniem cukru do herbaty, warto było poświęcić sylwetkę. 
 – Mamy dwudziesty wiek – przypominała dzień w dzień, odkąd znalazły się w jednym domu. Dwie panny, na dodatek nie stare, zważywszy na to, że miała osiemnaście lat, a Barbara dwadzieścia. 
 – Nie, jeszcze nie – zauważyła Eugenia po raz kolejny, znużonym głosem. – Mamy właśnie tysiąc dziewięćsetny rok, Barbaro. 
Widziała dokładnie, jak mięśnie kobiety się napinały pod jej sukienką. Jej siostra zdecydowanie nie była kobietą, żadną niewiastą – każdą częścią ciała, mimo zjawiskowego wyglądu i jasnych włosów, była Nefilim, oddana Nocnym Łowcom. 
 – To nic nie zmienia. – Jej głos stał się nieco cichszy, mniej słyszalny. Wydawał się łagodniejszy, za to jej rysy stężały, a potem stały się nieruchome, jakby była posągiem. – Powinnyśmy porozmawiać, i nie, nie mam na myśli pogody.
 – No tak. – Eugenia skinęła głową. – Już sądziłam, że chcesz znów ją zaklinać od siedmiu piekieł.
Filiżanka pełna ciepłej zielonej herbaty zetknęła się z różowymi jak maliny ustami Barbary, ale po chwili odstawiła ją z niechęcią. Nie cierpiała beznadziejnego poczucia humoru, chociaż była wśród niego wychowywana. Nie skomentowała nawet tego, że kiedy wymykało jej się o piekłach, mówiła o dziewięciu.
 – Och, daj spokój – skarciła ją, jakby była niegrzecznym szczeniakiem, chociaż dla pokazania, że nie jest wściekła, przewróciła oczami. – Ja...
Za jej plecami coś huknęło, a wtedy obie schyliły głowy. Eugenia uprzytomniała sobie nagle, że wchodząc do domu nie ściągnęła kapelusza z miękkimi kwiatami, a Barbara nie mruknęła o tym ani słowem. Zazwyczaj narzekała, że na dywanie leżały uschłe płatki. Nie potrafiła zrozumieć, że jej siostra bez nakrycia głowy czuje się jak bez czystej bielizny.
 – Thomas! – Barbara odzyskała trzeźwość umysłu jako pierwsza i jasnooka Eugenia mogła przysiąść, że niemal uśmiechnęła się i z trudem powstrzymała się od wyciągnięcia do niego rąk.
Thomas, jako najmłodszy, był jej oczkiem w głowie. Nawet nie zauważyła czarnej plamy na jego twarzy, ciemnych cieni kładących się na jego powiekach tak, jakby nie spał od wieków.
 – Thomas? – Głos Barbary był przerażony, zachrypnięty i niedowierzający w jednej chwili. Chłopak osunął się na nią, a wtedy nawet Eugenia zerwała się na nogi, przewracając krzesło prosto do kominka.
Starsza siostra gładziła włosy brata szepcząc coś po łacinie, a młodsza nie miała pojęcia, co robić.
Płomienie lizały jej kwiecistą suknię, dym drażnił gardło i oczy, a mimo to nawet nie zwróciła na to uwagi.
     Barbara Lightwood owinęła rękę wokół Thomas, a drugą usiłowała pociągnąć Eugenię za włosy i dać jej znak, że trzeba uciekać.
Wszystkie kwiaty jej życia uschły. Czy nie pielęgnowała ich cały czas? Jej serce owinął żal, którego nie potrafiła zrozumieć.
 – Ale... mój kapelusz! – pisnęła Eugenia, odwracając się w kierunku płonącego budynku.
To wszystko z jej winy, a troszczy się wyłącznie o głupi kapelusz, którego i tak nie cierpiała?
 – Dam ci więcej kapeluszy, Eugenio – sapnęła.
Przypomniała sobie, że ostawiła tam więcej, niż kilka całkiem ładnych sukien Sophie Lightwood. Jej myśli gnały ku kilku ręcznikom w jej sypialni.
To nie miało sensu powiedziała do siebie, kręcąc głową. W tym momencie Eugenia nie miała pojęcia, co się z nią działo. Czy Barbara Lightwood – jej rodzona, na dodatek starsza siostra – całkowicie oszalała? Tak, najwidoczniej tak.