piątek, 8 maja 2015

I. Sen, którego nie chcę

Komentarze, ach, kochane komentarze... czy będziecie tacy mili i poświęcicie dodatkową chwilę życia na nie? I proszę o szczere zdanie, nie chcę mieć mydlonych oczy słówkami "super, pisz dalej...". Po prostu nie. Jestem także ciekawa, co myślicie o więzi Isabelle z Barbarą Lightwood, która naprawdę nie jest niezwykle ważną osobą, dużo mniej od Jamesa Herondale'a, Lucie, Cordelii i innych dzieciaków bohaterów "Diabelskich maszyn"... plus, umarła mając 37 lat. Jestem ciekawa, jak to się stało. A Thomas jej brat, zginął, kiedy miał 29/30, więc to jeszcze ciekawsze... W każdym razie...
Enjoy! :D
___________________________________________

Światło wpadało do pastelowego pokoju przez okno, bawiąc się rozmytym wzrokiem Isabelle. Kiedy zamykała oczy, wśród promieni przenikających powieki, tańczyły kolorowe kształty. Byłoby to nawet całkiem miłe uczucie, gdyby tak nie szczypało. Nie był to ból po ataku demona, ale tylko... przyjemnym bólem – bardziej kojącym.
Usadowiła się po turecku na parapecie w wygodnej pozycji.
 – Mogę? – dobiegł ją cichy szept Clary, przeczesującej machinalnie jej włosy. Musiała przyznać, że dziewczyna fatalnie plotła warkocze.
Włosy Clary z marchewkowo-rudego koloru zaczęły stawać się kasztanowe jak Jocelyn, jej matki. Natomiast Isabelle pozostała bez zmian - wciąż kruczowłosa, o ciemnych oczach i bladej skórze z plamami czarnych blizn po runach. Wglądała na wiecznie piękną i nieśmiertelną, oraz jednocześnie kruchą i silną jak grecka bogini.
 – Tak, jasne – rzuciła obojętnym głosem, jednak zwieszając głowę i tępo patrzyła na bose stopy. Smukłe i delikatne, tak niedoskonałe. Będące jej Piętą Achillesową.
 – Wiesz – ciągnęła niepewnie Clary, jakby obawiając się, że dostanie w twarz. – Przykro mi z powodu Simona...  
"Nie, nie jest ci przykro!" krzyknęła jakaś jej część, a ta druga pozostawał milcząca. "Czy ja też się tak zachowywałam, kiedy Alec przeżywał swoje miłosne rozterki?"
Nawet nie zdążyła odpowiedzieć na swoje pytanie.
Drzwi z przyklejonym ozdobną tasiemką w róże, rysunkiem przed stawiającym Jonathana Nocnego Łowcę, otworzyły się.
Stanął w nich Jace – wysoki, a jednak zwinny jak kot, mimo kilku kolorowych podkoszulków Clary przewieszonych przez ramię.
 – Cześć, Clary. – Uniósł jedną rękę ponad głowę, jakby błagał o przebaczenie lub pokój.
Rudowłosa odwróciła się do chłopaka z uśmiechem na twarzy, końcówkami włosów łaskocząc odsłonięte łopatki Isabelle.
 – Cześć – powiedziała nieco zbyt entuzjastycznie.
Jace uniósł brwi w geście ironii i dla jej podkreślenia przeczesał blond włosy palcami. Serce Clary zabiło szybciej.
Isabelle położyła przyjaciółce dobrodusznie dłoń na ramieniu,  sprowadzając ją na ziemię. Wychyliła się w stronę brata.
 – Cześć, Izzy – powiedział obojętnie, siadając na białej pościeli łóżka Clary i cisnął jej ubrania na poduszkę. – Instytut jest pusty, jakbyście nie zauważyły.
 – A co z Alekiem i Maryse? – spytała Clary dużo spokojniej, doprowadzając się do porządku dziennego.
Jace wzruszył ramionami.
 – Maryse wyjechała dziś rano do Europy, żeby odpocząć, a Alec wygrzewa się teraz z Magnusem wśród piramid.
Isabelle skrzywiła się.
 – Więc zostawili nas bez słowa? – zapytała, choć brzmiało to niemal jak stwierdzenie. – Muszę mieć was teraz na oku.
 – I do tego Robert jest w Idrisie – ciągnął chłopak.
Wiadomo było, że Robert Lightwood przebywał w Idrysie jako Konsul. Nie widział się ze swoimi dziećmi, a także żoną –  jeszcze żoną – od zimy, ponieważ nie było jeszcze sposobności do podróży do ojczyzny Nocnych Łowców.
 – Simona też gdzieś wywiało. Świetnie go rozumiem. Kto by wytrzymał z Izzy...?
 Dopiero po chwili zauważył, że powiedział coś w stylu dziewczęcego tabu i zamarł w pół zdania. Nie, nie obawiał się wcale przybranej siostry, ani swojej dziewczyny – po prostu zrozumiał, że przegiął, a przeginał zasadniczo często.
     Isabelle zagarnęła włosy na ramiona, rozplatając kruczoczarny, mizernie upleciony warkocz – dzieło Clary.
Nie rozumiała uczucia, którego doznała. Żadnego prócz dziwnej pustki, bez bólu i czegokolwiek innego, o czym mówiła jej matka – bezsilności, gniewu, bólu, żalu – żalu przede wszystkim.
Izzy rozumiała, co się z nią działo, a Isabelle pozostawała uśpiona jak śpiąca królewna. Wiecznie rozkojarzona i blada jak śnieg.
Gdyby naprawdę umarł, to odżałowałaby go – było-minęło. Świadomość, że był gdzieś tam, w Akademii Nocnych Łowców, i jej nie pamiętał przyprawiała ją o ból brzucha.
 – Do zobaczenia, Clary – rzuciła jeszcze obojętnie, ześlizgując się z parapetu okna Clarissy.
Jeszcze zanim wyszła, spojrzała na rysunek przedstawiający Jonathana Nocnego Łowcę, który zdawał się mówić „chodź, wypijmy razem”.
"Wypijmy z kielicha śmierci za życia, niosącego śmierć" zaklęła w myślach Isabelle. "Razjelu, gdzie jesteś?!"

* * *

Eugenia Lightwood spojrzała na siostrę wzrokiem, który jej ojciec określał jako morderczy, kiedy kazała jej usiąść przy stole i wziąć oddech. 
Niestety, Barbara zrobiła to samo i zmrużyła oczy. Eugenia nienawidziła sposobu, w jaki pokazywała swoją irytację. Nazywała jej siadać w kuchni, podczas gdy ona nalewała pełną filiżankę herbaty i zdawała się wsypywać do niej tonę cukru. Na co dzień twierdziła, że cukier jest tuczący, ale kiedy usiłowała zdenerwować siostrę z krwi i kości, która także nie przepadała za dodawaniem cukru do herbaty, warto było poświęcić sylwetkę. 
 – Mamy dwudziesty wiek – przypominała dzień w dzień, odkąd znalazły się w jednym domu. Dwie panny, na dodatek nie stare, zważywszy na to, że miała osiemnaście lat, a Barbara dwadzieścia. 
 – Nie, jeszcze nie – zauważyła Eugenia po raz kolejny, znużonym głosem. – Mamy właśnie tysiąc dziewięćsetny rok, Barbaro. 
Widziała dokładnie, jak mięśnie kobiety się napinały pod jej sukienką. Jej siostra zdecydowanie nie była kobietą, żadną niewiastą – każdą częścią ciała, mimo zjawiskowego wyglądu i jasnych włosów, była Nefilim, oddana Nocnym Łowcom. 
 – To nic nie zmienia. – Jej głos stał się nieco cichszy, mniej słyszalny. Wydawał się łagodniejszy, za to jej rysy stężały, a potem stały się nieruchome, jakby była posągiem. – Powinnyśmy porozmawiać, i nie, nie mam na myśli pogody.
 – No tak. – Eugenia skinęła głową. – Już sądziłam, że chcesz znów ją zaklinać od siedmiu piekieł.
Filiżanka pełna ciepłej zielonej herbaty zetknęła się z różowymi jak maliny ustami Barbary, ale po chwili odstawiła ją z niechęcią. Nie cierpiała beznadziejnego poczucia humoru, chociaż była wśród niego wychowywana. Nie skomentowała nawet tego, że kiedy wymykało jej się o piekłach, mówiła o dziewięciu.
 – Och, daj spokój – skarciła ją, jakby była niegrzecznym szczeniakiem, chociaż dla pokazania, że nie jest wściekła, przewróciła oczami. – Ja...
Za jej plecami coś huknęło, a wtedy obie schyliły głowy. Eugenia uprzytomniała sobie nagle, że wchodząc do domu nie ściągnęła kapelusza z miękkimi kwiatami, a Barbara nie mruknęła o tym ani słowem. Zazwyczaj narzekała, że na dywanie leżały uschłe płatki. Nie potrafiła zrozumieć, że jej siostra bez nakrycia głowy czuje się jak bez czystej bielizny.
 – Thomas! – Barbara odzyskała trzeźwość umysłu jako pierwsza i jasnooka Eugenia mogła przysiąść, że niemal uśmiechnęła się i z trudem powstrzymała się od wyciągnięcia do niego rąk.
Thomas, jako najmłodszy, był jej oczkiem w głowie. Nawet nie zauważyła czarnej plamy na jego twarzy, ciemnych cieni kładących się na jego powiekach tak, jakby nie spał od wieków.
 – Thomas? – Głos Barbary był przerażony, zachrypnięty i niedowierzający w jednej chwili. Chłopak osunął się na nią, a wtedy nawet Eugenia zerwała się na nogi, przewracając krzesło prosto do kominka.
Starsza siostra gładziła włosy brata szepcząc coś po łacinie, a młodsza nie miała pojęcia, co robić.
Płomienie lizały jej kwiecistą suknię, dym drażnił gardło i oczy, a mimo to nawet nie zwróciła na to uwagi.
     Barbara Lightwood owinęła rękę wokół Thomas, a drugą usiłowała pociągnąć Eugenię za włosy i dać jej znak, że trzeba uciekać.
Wszystkie kwiaty jej życia uschły. Czy nie pielęgnowała ich cały czas? Jej serce owinął żal, którego nie potrafiła zrozumieć.
 – Ale... mój kapelusz! – pisnęła Eugenia, odwracając się w kierunku płonącego budynku.
To wszystko z jej winy, a troszczy się wyłącznie o głupi kapelusz, którego i tak nie cierpiała?
 – Dam ci więcej kapeluszy, Eugenio – sapnęła.
Przypomniała sobie, że ostawiła tam więcej, niż kilka całkiem ładnych sukien Sophie Lightwood. Jej myśli gnały ku kilku ręcznikom w jej sypialni.
To nie miało sensu powiedziała do siebie, kręcąc głową. W tym momencie Eugenia nie miała pojęcia, co się z nią działo. Czy Barbara Lightwood – jej rodzona, na dodatek starsza siostra – całkowicie oszalała? Tak, najwidoczniej tak.

piątek, 1 maja 2015

Prolog

Witam wszystkich na moim skromnym blog z opowiadaniem typu fanfiction... no dobra, nie będę taka skromna. W końcu muszę się dopasować jakoś do postaci Isabelle - oj, będę się wkurzać...
 Proszę uprzejmie o recenzję - tak, wiem, że to prolog, ale i tak lepiej jest na sercu z komentarzami od razu.
____________________________________

    Witajcie w Mieście Cieni.
Isabelle Lightwood szła brukową ulicą, rozglądając się wokoło, jakby tuż za nią szedł jej najgorszy wróg.
Był obecny, a jednak czuła go tylko jako szczypanie pod powiekami, które miało zamiar rozmazać jej tusz do rzęs.
Targał ją za ciemne włosy, opadające kaskadami na smukłe ramiona księżniczki z bajki.
Szeptał wciąż jeden wers ulubionej książki Izzy - nie Isabelle. Izzy rozczytywała się w niej niegdyś z zapartym tchem, wciąż odnajdując głęboki sens, ukryty wśród stron, a Isabelle pałała do niej wielką nienawiścią z niewiadomych dla samej siebie powodów. 
  ,,Nie wszystko stracone, jako, że świat się nie zwalił.''
Nie, świat się nie zawalił - twierdziła dziewczyna, krocząc przed siebie tak dumnie, by każdy widzący ją Przyziemny wiedział od razu, że pochodzi z rangi wyżej - to życie się zmieniło.
    Twarz okryły cienie, których pnączy wbijających się prosto w serce nie dostrzegła. Tylko łzy zamigotały w jej oczach, a przecież - Nocni Łowcy nie płaczą.
    Ten wróg nazywa się Żal. Młoda Nefilim znała go od zawsze.