piątek, 6 listopada 2015

V. A kiedy zamkniemy krąg...

 1 komentarz = 1 dzień oczekiwania mniej.
Dajmy na to, że następny rozdział będzie za 15 dni. Dacie radę skrócić do 10? :)


     Barbara Trueblood chwyciła się poręczy, idąc po schodach w stronę stołówki. Jak zawsze było w niej gwarno, głosy rozchodziły się irytującym echem do całej sali pełnej sześcioosobowych stołów, ale czuła się w niej dobrze. Wspominała lata dzieciństwa, kiedy biegała tam, nienaznaczona jeszcze Runami, z Maxem i Dale'em, a potem ścigali się do kołyski, w której spał Phil. I kiedy włosy matki były jasne jak kłosy zbóż, a oczy radosne. Kiedy ojciec miał chwilę czasu wolnego brał ją na kolana, i pytała córkę, czy chciałaby rodzeństwo.
 - Siostrę. Po co mi brat i to czwarty? To taki sobie grat... - odpowiadała pięciolatka, a ojciec śmiał się. Ale brata ani siostry po rudowłosym Philu już nie miała.
Tam na dole, w tym wielkim tłumie Podziemnych, czuła się jak wśród rodziny. Z wieloma z nich dzieliła lata dziecięcych wspomnień.
 - Basiu! O matko i córka, nie poznałam cię... - szepnęła Miranda, owijając wokół niej ramiona.
Była fearie w jej wieku, a przynajmniej uważała, że ma szesnaście lat i jakoś Barbara nigdy nie czuła potrzeby pytania jej, ile ma naprawdę, bo nie mogła być starsza od Dale'a w którym, jak pamiętali wszyscy, dziewczyna zadurzyła się także mając szesnaście lat ludzkich. Cóż, według jej obliczeń wychodziło, że Miranda ma dokładnie dwadzieścia lat ludzkich, ale jako fearie, zostanie szesnastolatką do lat czterdziestu, lub może wcześniej dojrzeje.
 - Za to ciebie widać było tak, jak Mur Chiński - żachnęła się Barbara, z uśmiechem na twarzy.
Lubiła pąki kwiatów w lodowato-blond włosach starej przyjaciółki, które w słońcu wtykającym się przez maleńkie okienka, rozkwitały. Lubiła także jej wiecznie uśmiechnięte usta, spiczaste uszy i nos, trochę skośne oczy, jak gdyby była dobrą wróżką chrzestną. Ciężko było ją pomylić z kimś innym, kiedy w sali, oprócz niej, byli tylko jej rodzice, a z nich ona najwyższa i najchudsza, a także najmniej zielona, taka blada tyczka - jednym słowem, Miranda była jedyna w swoim rodzaju.
 - Daj spokój, ja taka jak zawsze. - Fearie machnęła ręką i zaciągnęła ją do swojego stolika.
 - Tak, taka jak zawsze. Tylko za mężczyznami, i to obcego gatunku, się ogląda.
Miranda westchnęła teatralnie, opierając głowę na szczupłych dłoniach.
 - Och, co ja poradzę na to, że ci z mojego to same gbury? A jak taki, no Nocny Łowca lub Przyziemny, się zarumieni, to jakoś w czerwieni im ładnie... - Przewróciła oczami.
 - Chcę być druhną na twoim ślubie, pamiętaj...  matką chrzestną twoich dzieci także. - Barbara wstała z krzesła by przynieść im śniadanie.
 - O tak, już wiem. Mówiłaś mi, jak mnie twoja matka z twoim bratem nakryła. Pamiętam, ładnie ci w czerwieni. Uwielbiam czerwień.
 - Po to, żeby zrobić na złość rodzicom?
 - To tak po części...
Barbara posłała jej szeroki uśmiech. Teraz nie było czasu ani miejsca, by się wściekać.

* * *

     Isbell westchnęła. Czy tato oszalał? Dlaczego akurat tutaj, do Maxwella? Czy chciał jej uświadomić, że lada moment stanie się czyjąś własnością?
Zwłaszcza, że George... ale musiała przerwać tą znajomość. Raz na zawsze.
 - Miło cię widzieć, Bello... - mruknął Maxwell, zerkając na nią z uśmiechem zza szkieł okularów. Jego spojrzenie wydawało się być prawie miłe.
Nie odpowiedziała mu - odpowiedziało za nią długie, przeciągłe spojrzenie.
 - Co was spotkało takiego, że pojawiacie się razem z Magnusem Bane'em, w tym miejscu z czwórką Nefilim?
Brak odpowiedzi, jeśli nie liczyć zaciśniętych warg.
 - Nie mam pojęcia - szepnęła.
Wiatr, lekki i chłodny, rozwiał jej mizernie związane czarne włosy.
Nie kłamała. Nie przy Maxwellu. 
"Dlaczego ja nie potrafię, a on tak łże?"

* * *

     Barbara nie ubrała nawet butów, kiedy wybiegła na dziedziniec. Po przeciwnej stronie budynku, która nie była połączona z częścią mieszkalną, mieszały kury i kiedy dziewczyna była tam ostatnio, także dwie krowy i koza.
Chciała biec prosto w tamtą stronę, kiedy coś - lub ściślej mówiąc - ktoś, zatrzymał ją nieumyślnie.
 - Co tu robisz? - zapytała młodzieńca, który rwał trawę i mielił ją w palcach z braku laku.
Nie odpowiedział od razu.
 - Coś - mruknął w końcu. Wiele razy widziała pijanych chłopców, nawet własnych braci, którzy przesadzili z trunkiem, ale głos nie brzmiał tak, jakby był podpity.
Niepewnie ruszyła w jego kierunku.
 - Jakie coś?
Potrząsnęła jego ramieniem, a on nie ruszył się ani o kilka milimetrów.
Jego włosy były czarne, lecz ta czerń różniła się od tej Maxa lub Phila - była w sobie więcej tego ciemnego, soczystego koloru.
"Rozczarowany życiem wilkołak?" pomyślała, ale szybko zauważyła Znaki pokrywające jego kark. "Nocny Łowca? Czy to ma coś wspólnego z tą blondynką?"
 - Widziałaś gdzieś może dwie blondynki? - zapytał, nie patrząc na Barbarę.
 - Znasz je?
"Tak naprawdę nic cię to nie obchodzi" tłumaczyła sobie.
" - Nie łżyj, Basiu - odezwała się."  Nie... tylko nie mama. Dlaczego ona wie wszystko?
 - Tak. Obie to moje siostry - odparł czarnowłosy, rwąc kolejne źdźbło trawy z korzeniami. - Widziałaś, czy nie?
 "Widziałam" chciała powiedzieć, ale ku własnemu zdziwieniu, zaprzeczyła.
 - Nie wiem, o czym mówisz.
 - Aha.
Chłopak wstał i odmaszerował w swoją stronę. Barbarze jeszcze przez chwilę kręciło się w głowie.
 " - Tylko paskudne wiejskie dziewuchy kłamią jak z nut. Ty nawet kłamać nie potrafisz!" Tylko nie ona...
Dziewczyna pobiegła w stronę kurnika. Jej oczy lśniły od łez.

* * *

     Isabelle obserwowała Eugenię i Barbarę z boku.
Starsza z sióstr, Barbara, wsypywała do swojej herbaty czwartą łyżeczkę cukru, mierząc blondynkę wzrokiem. Druga z nich w końcu podjęła jakąkolwiek rozmowę.
 - Tamta dziewczyna... jak jej tam... była chyba młodsza nawet od Thomasa, a ta stara babka...
 - Przestań. Ludzie się patrzą. Starsza dama co najwyżej - odparła ciemnowłosa, dostawiając cukierniczkę na  bok.
Eugenia miała nadzieję, że napad wściekłości już jej przeszedł.
 - Wdzieliście gdzieś Magnusa? - wtrąciła się w końcu Isabelle.
 - Nie. Jestem ciekawa, gdzie też podziewa się Thomas.
 - I Isbell. Prawda, że to dziwne? Isabelle i Isbell. Dziwne - stwierdziła Eugenia.
 - Prawda... a może przypadek. - Barbara przewróciła oczami.
Czarnowłosa Lightwood podniosła sukienkę, odsłaniając kostki. Wszyscy zebrani w stołówce, masa wilkołaków, kilka duszków, fearie i kilkoro wampirów patrzyło na to z twarzami wyrażającymi zdziwienie  pogardę. Ktoś zakrztusił się sokiem marchwiowym, ktoś inny odchrząknął w sposób, jakim daje się znać, że coś jest nie takie, jak być powinno. Z gardła kogoś zupełnie innego wydobył się głośny jęk niezadowolenia.
 - Nefilim! Oni to mają nierówno pod sufitem!
 - Gdzie ta panienka głowę straciła? Sądziłam, Mirando, że brat twojego narzeczonego ma lepszych znajomych... - odezwał się piskliwy, kobiecy głos z głębi sali.
Isabelle to wszystko miała gdzieś.
 - Idziesz ze mną szukać ich? - zapytała Eugenię, wyciągając do niej rękę.
Blondynka popatrzyła na Podziemnych, którzy ją otaczali i po długich wahaniach, zgodziła się.
 - To ja też idę - zdecydowała Barbara, która wyjątkowo źle znosiła takie towarzystwo.

* * *

     Mało brakowało, a zgubiłyby się w tych wszystkich korytarzach. Budynek okazał się być większy, niż się spodziewały. Z tego, co zaobserwowały, wynikało, że było w nim dwieście pięćdziesiąt troje pokoi, i cztery piętra. Prawie z każdego miejsca dało się wyjść na gościniec.
 Isbell spotkały na drugim piętrze, kiedy dziewczyna wyglądała przez malutkie okienko.
 - Widziałaś Magnusa? - zapytała z nadzieją Isabelle.
Szarooka kruk skinęła głową.
 - Jest w gabinecie Maxwella. Na parterze.
 - Kogo?
Barbara spojrzała na szesnastolatkę tak, jakby ta spadła z kosmosu lub co najwyżej z królestwa niebieskiego.
Isabelle przez chwilę robiła wrażenie speszonej, ale szybko odzyskała pewność siebie.
 - Maxwell Trueblood, największą szycha tej Ameryki po Hilarym George z Instytutu Nowojorskiego.
Machnęła ręką, występowała długimi, ciemnymi rzęsami i odeszła w swoją stronę.
 - Kawał... - Isabelle prawie przemknęła na głoś i uświadomiła sobie, że powinna się zachowywać naturalnie. Tak, jak przystoi na wiek dwudziesty, a zwłaszcza jego początek.
Eugenika uśmiechnęła się, zakrywając twarz chusteczką, by zdusić chichot.
 - Słyszałam już to imię i nazwisko - oznajmiła Barbara, kiedy schodziły po schodach, a sukienki zwijały im się wokół kostek, utrudniając poruszanie się.
 - Gdzie, Barbaro? - zapytała Isabelle, która tracąc nerwy, podwinęła własną suknię do połowy łydek, ukazując zgrabne nogi.
     Ludzie, którzy mijali kobiety, przeszywali ją chłodnymi spojrzeniami pogardy.
 - Kiedyś... niedawno. Może Magnus coś wspominał - stwierdziła w końcu Barbara. - A może... 
Jej głośne przemyślenia przerwał krzyk. 
 Niezdąrzyla powiedzieć "to ten jej narzeczony". A z resztą - w obecnej sytuacji to, jak nazywa się i kim jest narzeczony Isbell Georigius wydawala się nic nieznacząca. 
Niespełna metr od przejścia do stołówki leżało ciało w krwawej kałuży. Tylko nie on. Nie... 
 Jasnowłosa Eugenia rzuciła się w tamtym kierunku.